Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Może rzeczywiście spotkajmy się z tą młodą damą — powiedział po chwili.

— Musimy — odpowiedział Genarr. — Na tej planecie życzenie owej młodej damy jest prawem.

— Nie! — powiedziała Marlena z taką siłą, że zabrzmiało to niemal jak krzyk. — Nie możecie tego zrobić!

— Nie możemy czego zrobić? — zapytał Leverett marszcząc jasne brwi.

— Używać Erytro jako stacji przeładunkowej… ani nic innego. Leverett spojrzał na nią groźnie. Chciał coś powiedzieć, jednak przerwał mu Wu:

— A dlaczegóż to, młoda damo? To jest pusty świat, który nie należy do nikogo.

— Nie jest pusty. I należy do kogoś. Powiedz im wujku Sieverze.

— Marlena chce powiedzieć — zaczął Genarr — że Erytro jest zamieszkana. Zajmują ją niezliczone rzesze prokariotów, komórek fotosyntezujących. Nawiasem mówiąc, dlatego mamy tu tlen.

— Świetnie — odpowiedział Wu. — I co z tego? Genarr odchrząknął.

— Pojedyncze komórki są bardzo prymitywne, nieznacznie przeważają rozwojem wirusy, ale niestety, nie możemy rozpatrywać ich pojedynczo. Wszystkie komórki na Erytro tworzą organizm o trudnej do pojęcia strukturze kompleksowej. Organizm obejmujący cały świat.

— Organizm? — zapytał uprzejmie Wu.

— Tak, pojedynczy organizm, który Martena nazywa tak jak planetę, ponieważ i jedno, i drugie jest nierozłączne.

— Czy pan mówi poważnie? — zapytał Wu. — Skąd wiecie o istnieniu takiego organizmu?

— Dzięki Martenie.

— Dzięki tej… młodej damie, która… z pewnością nie cierpi z powodu… histerii? — powiedział ostrożnie Wu. Genarr podniósł palec.

— Niech pan uważa na to, co mówi… Nie jestem pewny, czy Erytro… organizm, zna się na żartach. A teraz co do naszej wiedzy na temat Erytro: wiemy o nim głównie dzięki Martenie, ale nie wyłącznie dzięki niej. Gdy Saltade Leverett chciał wyjść z pokoju, stracił chwilowo przytomność. Pan przed chwilą sam doświadczył nieprzyjemnej sensacji usiłując się podnieść. To wszystko są reakcje Erytro. Organizm chroni Martenę oddziałując bezpośrednio na nasze umysły. We wczesnym okresie istnienia Kopuły organizm niechcący wywołał małą epidemię wśród naszych pracowników, epidemię mającą wszelkie znamiona choroby psychicznej, którą my nazwaliśmy Plagą Erytro. Obawiam się, że organizm, o którym mówimy, jest w stanie zniszczyć każdy umysł, a nawet spowodować śmierć, gdyby zaszła taka konieczność. I radzę nie ryzykować żadnych testów.

— Chcesz powiedzieć, że to nie Martena… — wtrącił się Fisher.

— Nie, Krile. Martena posiądą pewne uzdolnienia, ale nie są one tak wielkie, by zagrażać komukolwiek. Natomiast Erytro jest niebezpieczna.

— Czy można temu jakoś zaradzić? — zapytał Fisher.

— Przede wszystkim słuchając Marleny. A następnie pozwalając mi na rozmowę z nią Erytro mnie zna. I uwierzcie mi, że chcę pomóc Ziemi. Nie chcę sprowadzać zagłady na miliardy ludzi.

Zwrócił się do Marleny.

— Rozumiesz, prawda, że Ziemi grozi niebezpieczeństwo? Twoja matka wykazała, że zbliżenie Nemezis może zagrozić Układowi Słonecznemu.

— Wiem, wujku Sieverze — powiedziała Martena śmiertelnie znużonym głosem. — Ale Erytro należy do siebie.

— Ale może zechce podzielić się z nami. Pozwoliła pozostać tu naszej Kopule. Nie przeszkadzamy jej.

— W Kopule znajduje się mniej niż tysiąc ludzi, którzy nie wychodzą na zewnątrz. Erytro nie ma nic przeciwko Kopule, ponieważ dzięki niej może poznać ludzkie umysły.

— Tym bardziej będzie mogła je poznać, gdy przybędą tu Ziemianie.

— Osiem miliardów?

— Nie, nie całe osiem miliardów na raz. Przybędą tu i osiądą czasowo, a potem odejdą. Na planecie będzie mieszkał niewielki ułamek całej populacji.

— Miliony. Z całą pewnością. Nie można wcisnąć kilku milionów ludzi do kopuły i kazać im tam mieszkać bez żywności, wody i wszystkiego innego. Będą musieli osiedlić się na całej planecie. Tworzyć ekosystemy. Erytro tego nie wytrzyma. Będzie musiała się bronić.

— Jesteś tego pewna?

— Będzie musiała. Ty zrobiłbyś inaczej?

— Oznaczałoby to śmierć miliardów.

— Nic na to nie poradzę. — Marlena zacisnęła wargi, a potem powiedziała: — Jest inny sposób.

— O czym ta dziewczyna mówi? — zapytał gniewnie Leverett. -Jaki inny sposób?

Marlena rzuciła mu krótkie spojrzenie, a potem zwróciła się do Genarra:

— Nie wiem. Erytro wie… to znaczy mówi, że ta wiedza… jest gdzieś tutaj… ale nie potrafi wyjaśnić.

Genarr wyciągnął obydwie ręce wstrzymując w ten sposób falę pytań.

— Pozwólcie mi mówić. Zwrócił się do Marleny.

— Marleno, uspokój się. Jeśli martwisz się o Erytro, to jest to zupełnie niepotrzebne. Erytro doskonale daje sobie radę sama. A teraz powiedz mi, co to znaczy, że Erytro nie może wyjaśnić?

Marlena oddychała szybko.

— Erytro wie, że potrzebna nam informacja jest gdzieś tutaj, ale nie posiada ludzkiego doświadczenia, nie zna naszej nauki, naszych sposobów myślenia. Nie rozumie.

— Ta informacja jest w umyśle kogoś z obecnych?

— Tak, wujku Sieverze.

— Czy Erytro nie może wysondować naszych umysłów?

— Zrobiłaby im krzywdę. Może sondować mój umysł bez żadnej szkody.

— Tak, wiem o tym — powiedział Genarr. — Ty nie posiadasz tej informacji?

— Nie, oczywiście, że nie. Ale Erytro może wykorzystać mój umysł jako sondę do… innych umysłów. Do twojego. Ojca. Wszystkich.

— Czy to bezpieczne?

— Erytro sądzi, że tak… Ale… och, wujku Sieverze…bóję się.

— To szaleństwo! — wyszeptał Wu. Genarr szybko nakazał mu milczeć przykładając palec do ust. Fisher zerwał się na równe nogi.

— Marleno, nie powinnaś…

Poirytowany Genarr machnął na niego ręką.

— Nic nie możesz teraz zrobić, Krile. Mówimy o życiu lub śmierci miliardów ludzi… powtarzamy to w kółko… i musimy pozwolić Erytro pomóc nam. Marleno…

W oczach dziewczyny ukazały się białka. Wyglądała jak w transie.

— Wujku Sieverze — wyszeptała — weź mnie za rękę… Wstała i potykając się, upadając niemal, podeszła do Genarra, który objął ją wpół i przycisnął do siebie.

— Marleno… uspokój się… wszystko będzie dobrze… Ostrożnie usiadł na fotelu trzymając w objęciach jej bezwładne ciało.

Wyglądało to jak bezgłośna, świetlna eksplozja, która przesłoniła świat. Nic nie istniało poza sobą.

Genarr nie wiedział, że jest Genarrem. Jego ja rozpłynęło się w niebycie. Istniała tylko świetlista, unerwiona mgła o niepokojącej złożoności; mgła obejmująca wszystko, a jednocześnie dzieląca się na nitkowe odnogi, które same w sobie tworzyły skomplikowaną do granic całość.

Wszystko wirowało, zbliżało się i oddalało, rozszerzało się i dzieliło ponownie. Wszystko istniało od zawsze, ciągle, bez przerwy niczym hipnotyczny sen bez końca.

Nieskończony upadek w przestrzeń, która otwierała się, będąc bliżej, i nigdy naprawdę nie mogąc się otworzyć. Nieskończona, zmieniona bez zmian. Obłoczki tworzące kolejną złożoność.

Dalej i dalej. Bezdźwięcznie. Bez czucia. Bezświadomie. Coś, co ma właściwości światła i nie jest światłem. Umysł, który zaczyna zdawać sobie sprawę z własnego istnienia.

A potem, z wysiłkiem — jeśli w ogóle we Wszechświecie istniało takie pojęcie jak wysiłek — i z westchnieniem — jeśli we Wszechświecie w ogóle istniał dźwięk — wszystko pociemniało, odwróciło się, zaczęło obracać się coraz szybciej, dalej i dalej, aż zamieniło się w świetlisty punkt, który błysnął i zniknął.

Wszechświat był natrętny w swoim istnieniu. Wu przeciągnął się i powiedział:

— Czy wszyscy… doświadczyli tego co ja?

— Ja… — zaczął Leverett — uwierzyłem. Jeśli jest to szaleństwo, to w takim razie wszyscy oszaleliśmy.

Genarr ciągle trzymał Marlenę w ramionach. Pochylił się nad nią z bolesnym wyrazem twarzy. Dziewczyna oddychała ciężko.

— Marleno… Marleno… Fisher zerwał się na nogi.

— Czy nic jej nie jest?

— Nie wiem — wyszeptał Genarr. — Żyje, ale to za mało… Otworzyła oczy. Spoglądała na Genarra pustym wzrokiem bez wyrazu.

92
{"b":"108645","o":1}