Może pomyślał o Maudette? Na moment straszliwie się zaniepokoiłam i zastanowiłam, czy ją znał i czy zaprosiła go do siebie do domu. Szybko jednak odrzuciłam tę myśl, gdyż nie miałam ochoty rozwodzić się nad niesamowitą i straszną naturą życia i śmierci Maudette Pickens. Nie chciałam, by jej okropna śmierć rzuciła cień na mój mały kawałek szczęścia.
– To część mojej pracy – odparłam cierpko. – Nic nie można poradzić. Zresztą nie zawsze pracuję w nocy. Chociaż kiedy mogę, pracuję.
– Dlaczego? – Wampir zepchnął mnie lekko z kolan, a kiedy wstałam, sam również podniósł się z ziemi. Ruszyliśmy.
– Lepsze napiwki. Cięższa praca. Nie ma czasu myśleć.
– Tyle że noc jest niebezpieczna – powiedział ostrzegawczo.
Tak, na pewno coś o tym wiedział.
– Och, nie mów jak moja babcia – skarciłam go delikatnie. Już niemal dotarliśmy do parkingu.
– Jestem starszy od twojej babci – przypomniał mi. Nie znalazłam riposty, więc zamilkliśmy.
Gdy wyszłam z lasu, stanęłam i patrzyłam. Na pustym parkingu panował kompletny spokój i bezruch – jakby nic się na nim nigdy nie zdarzyło. Niemal nie wierzyłam, że zaledwie godzinę wcześniej zostałam na tym żwirowym prostokącie śmiertelnie pobita, za co Szczury spotkał krwawy koniec.
Światła w barze i w przyczepie Sama były wyłączone.
Żwir był mokry, choć nie od krwi.
Moja torebka stała na masce mojego samochodu.
– A co z psem? – spytałam.
Odwróciłam się, by spojrzeć na mojego wybawiciela. On jednak już zniknął.
ROZDZIAŁ DRUGI
Następnego ranka obudziłam się bardzo późno, co mnie wcale nie zaskoczyło. Kiedy w nocy wróciłam do domu, babcia na szczęście spała. Nie budząc jej, od razu położyłam się do łóżka.
* * *
Telefon zadzwonił, gdy siedziałam przy kuchennym stole, popijając kawę z kubka, babcia natomiast sprzątała spiżarnię.
Odebrała babcia. Usadowiła się na stołku przy kontuarze, gdzie zawsze zasiada do pogawędki i podniosła słuchawkę.
– Słucham – rzuciła. Z jakiegoś powodu zawsze zaczynała rozmowę telefoniczną niechętnym tonem. Jakby pogawędka była ostatnią rzeczą na ziemi, jakiej babcia pragnęła. A ja wiedziałam na pewno, że jest wprost przeciwnie. – Hej, Everlee. Nie, siedzę tutaj i rozmawiam z Sookie. Dopiero co wstała. Nie, nie słyszałam dziś żadnych nowin. Nie, nikt jeszcze do mnie nie dzwonił. Co takiego? Jakie tornado? Ubiegła noc była bezchmurna. W Four Tracks Corner? Co się stało? Nie! Nie, niemożliwe! Naprawdę? Oboje? No, no, no. Co powiedział Mike Spencer?
Mike Spencer to nasz gminny koroner. Ogarnęły mnie straszliwe przeczucia. Dopiłam kawę, po czym nalałam sobie kolejny kubek. Pomyślałam, że będę jej potrzebować.
Babcia odłożyła słuchawkę minutę później.
– Sookie, nie uwierzysz, co się zdarzyło!
Mogłabym się założyć, że uwierzę.
– Co? – spytałam, próbując nie wyglądać na winną.
– Niezależnie od tego, jak spokojna wydawała się ubiegła noc, Four Tracks Corner doświadczyło podobno tornada! Wiatr przewrócił na polanie wynajętą przyczepę, a mieszkająca w niej para zginęła. Oboje nie żyją, przywaliła ich przyczepa i zgniotła na miazgę. Mike twierdzi, że nigdy czegoś takiego nie widział.
– Wysyła ciała na autopsję?
– No cóż, chyba będzie musiał, chociaż przyczyna śmierci wydaje się wystarczająco oczywista, przynajmniej zdaniem Stelli. Przyczepa leży na boku, samochód jest w połowie zmiażdżony, powalone drzewa zawalają podwórko.
– Mój Boże – szepnęłam, zbierając siły do przekonującej inscenizacji.
– Kochanie, czy nie mówiłaś, że ubiegłej nocy do baru przyszedł twój przyjaciel wampir?
Aż podskoczyłam, gdyż naprawdę miałam wyrzuty sumienia, po chwili jednak pojęłam, że babcia po prostu postanowiła zmienić temat. Codziennie mnie pytała, czy widziałam Billa, i teraz, w końcu, odpowiedziałam jej twierdząco – choć nie z lekkim sercem.
Zgodnie z moimi przewidywaniami babcia była niewysłowienie podekscytowana. Zaczęła się kręcić po kuchni, jakby miał nas odwiedzić książę Karol.
– Jutro w nocy. Czyli o której godzinie przyjdzie? – spytała.
– Po zmroku. Dokładnej pory nie znam.
– Późno się teraz robi ciemno, więc pewnie nieprędko dotrze. – Babcia zastanowiła się. – Doskonale, przynajmniej w spokoju zjemy kolację, a później po niej posprzątamy. I mamy cały jutrzejszy dzień na przygotowanie domu. Dałabym głowę, że nie czyściłam tego dywanu od roku!
– Babciu, mówimy o facecie, który przez cały dzień śpi w ziemi – przypomniałam jej. – Nie sądzę, by w ogóle przyglądał się dywanom.
– Cóż, i tak je wyczyszczę. Jeśli nie dla niego, to chociaż dla siebie. Będę mogła czuć dumę – dodała stanowczo. – Poza tym, skąd wiesz, młoda damo, gdzie ten kawaler sypia?
– Dobre pytanie, babciu. Nie wiem, gdzie sypia. Wiem jednak, że musi unikać światła i dbać o swoje bezpieczeństwo, stąd moje przypuszczenie.
Nic nie mogło powstrzymać mojej babci przed szaleństwem sprzątania. Tak, bardzo szybko uświadomiłam sobie, że „szaleństwo” jest słowem najwłaściwszym. Gdy przygotowywałam się do pracy, babcia poszła do sklepu spożywczego, wypożyczyła też maszynę do czyszczenia dywanów, po czym zabrała się za porządki.
W trakcie jazdy do „Merlotte’a” zboczyłam trochę na północ i pojechałam do Four Tracks Corner. Skrzyżowanie to istniało, odkąd w tej okolicy mieszkali ludzie. Choć obecnie stały tu znaki drogowe, a jezdni towarzyszył chodnik, wszyscy wiedzieli, że przecinają się w tym miejscu dwa szlaki łowieckie. Przypuszczam, że prędzej czy później wzdłuż tych dróg staną budynki w stylu ranczerskich domów i centra handlowe, teraz jednak ciągnął się tu las, w którym – jak twierdził Jason – nadal można było zapolować.
Bez przeszkód zjechałam w rozjeżdżoną ścieżkę, która zaprowadziła mnie na polanę, gdzie wcześniej stała wynajmowana przez Rattrayów przyczepa. Zatrzymałam auto i przerażona zagapiłam się w przednią szybę. Przyczepa, bardzo mała i stara, leżała zmiażdżona trzy metry za dotychczasowym miejscem. Pogięty czerwony samochód Szczurzej Parki nadal spoczywał na jednym końcu ich zgniecionego ruchomego domu. Wszędzie na polanie leżały powyrywane z ziemi krzewy, drzewa za przyczepą zaś nosiły ślady przejścia wielkiej siły – ich gałęzie były połamane, szczyt jednej sosny złamał się i niemal wisiał na pasie kory. Z konarów zwisały fragmenty ubrań, a nawet sprzęty, takie jak patelnia.
Powoli wysiadłam i rozejrzałam się. Stopień zniszczeń był po prostu niewiarygodny, szczególnie iż wiedziałam, że wcale nie spowodowało ich tornado. Tę scenkę bez wątpienia wyreżyserował wampir Bill, by wyjaśnić śmierć Rattrayów, do której sam doprowadził.
Stary dżip nadjechał rozjeżdżoną drogą i zatrzymał się obok mnie.
– Hej, Sookie Stackhouse! – zawołał Mike Spencer. – Co tu robisz, dziewczyno? Nie powinnaś być w pracy?
– Powinnam, proszę pana. Ale znałam Szczury… to znaczy Rattrayów. To naprawdę straszne, co im się przydarzyło… – Własna odpowiedź wydała mi się odpowiednio niejednoznaczna. Dostrzegłam jednak teraz, że Mike’owi towarzyszy szeryf.
– Rzeczywiście straszne – przyznał szeryf Bud Dearborn, gdy wysiadł z dżipa. – Hmm… no cóż… słyszałem, że w zeszłym tygodniu miałaś z Mackiem i Denise małą potyczkę na parkingu „Merlotte’a”.
Poczułam lodowate ukłucie w okolicach wątroby. Obaj mężczyźni mierzyli mnie wzrokiem.
Mike Spencer był przedsiębiorcą pogrzebowym jednego z dwóch istniejących w Bon Temps domów pogrzebowych. Ponieważ Mike zawsze działał szybko i zdecydowanie, każdy, kto chciał, mógł pogrzebać bliskich dzięki pomocy Domu Pogrzebowego Spencer i Synowie; najwyraźniej jednak z ich usług korzystali wyłącznie biali ludzie. Kolorowi natomiast konsekwentnie wybierali konkurencyjny Słodki Spoczynek. Mike był przyciężkawym mężczyzną w średnim wieku, o włosach i wąsach w kolorze słabej herbaty i upodobaniu do butów kowbojskich oraz wąskich krawatów, których nie mógł nosić podczas dyżuru w swoim domu pogrzebowym. Miał więc ten strój w tej chwili.