– Nie znałam blisko generała Włodzimirskiego.
– Nie znaliście blisko Włodzimirskiego? A na tym zdjęciu on was obmacuje. Gołą.
– Powtarzam, nie znałam generała Włodzimirskiego. Za to dobrze znałam jego serce.
– Co?
– I na tym zdjęciu utrwalony jest moment, kiedy nasze serca mówią tajnym językiem.
– Czyli przyznajecie się, żeście byli jego kochanką?
– W żadnym wypadku. Byłam jego serdeczną siostrą.
– I ani razu nie spaliście z nim?
– Spałam wiele razy. Ale nie jak ziemska kobieta. Tylko jak siostra. Siostra Wiecznej i Pierwotnej Światłości.
– Siostra Światłości? – uśmiechnął się złowieszczo Fiedotow. – Czego łżesz, pizdo niedojebana?! Siostra, kurwa! Toż na tobie nie ma gdzie piętna wypalić, wyciruchu! W jakie dziury ci wsadzał, kurwiszonie pułkowy?! Wszyscyście z jednej bandy, szpiony beriowskie! Uwili gniazdo żmij w MGB, zmówili się, gady przeklęte! Gadaj prawdę, kurwo!
Uderzył mnie w twarz.
Milczałam. I patrzyłam na niego.
Energicznie zakasał rękawy.
– Zara se tu wszystko przypomnisz, mendo.
Wyszedł zza biurka, złapał mnie lewą ręką za włosy. Prawą zaczął umiejętnie policzkować. Z pewnością oczekiwał, że jak większość kobiet maszyn z mięsa zacznę krzyczeć i zakrywając twarz, będę błagać o litość.
Ale ja nawet nie podniosłam rąk.
Patrzyłam mu w oczy.
Z werwą wymierzał mi policzki. Jego szorstkie dłonie pachniały tytoniem, wodą kolońską i starymi meblami.
– Ga-daj! Ga-daj! Ga-daj! – Bił.
Głowa mi podskakiwała, w uszach dzwoniło.
Ale nie odrywałam wzroku od jego maleńkich rysich oczek.
Przestał bić, zbliżył swoją poczerwieniałą twarz do mojej.
– Co, takaś odważna? Ja z ciebie bitki zrobię, posolę, popieprzę i zmuszę, żebyś zeżarła! Czego milczysz, piździelcu?
W środku był absolutnie szczęśliwy. Jego serce śpiewało, w łysawej głowie zapalały się i gasły pomarańczowe rozbłyski.
Milczałam.
Na dwóch pierwszych przesłuchaniach wrzeszczał i prał mnie po twarzy. Potem pojawił się drugi śledczy – Riewzin. Początkowo próbował udawać „dobrego”, prowadził przyjacielskie rozmowy, prosił, by „pomóc organom zdemaskować beriowską bandę”. Ja wciąż mówiłam tylko prawdę: bractwo, Ha i Adr, dwadzieścia trzy słowa.
Robiłam to, ponieważ moje serce było absolutnie pewne, że nasze tajemnice na nic im się nie zdadzą. Maszynom z mięsa niepotrzebna była prawda – stając z nią twarzą w twarz, nie widzieli jej, nie odróżniali Boskiej Światłości.
A ja z niewiarygodną przyjemnością mówiłam prawdę, rozkoszowałam się nią.
Oni klęli i wyśmiewali się.
W końcu znudziło się im słuchanie o śpiewie serc. Rozebrali mnie, przywiązali do ławki i zaczęli bić gumą. Siekli po kolei, nie spiesząc się. Jeden siekł, drugi darł się albo cicho namawiał, bym się opamiętała.
Oczywiście, czułam ból.
Ale nie tak jak wcześniej, kiedy byłam maszyną z mięsa. Wcześniej nie było się gdzie podziać przed tym bólem. Ponieważ ból był panem mojego ciała. Teraz moim panem było serce. A jego ból nie mógł dosięgnąć. Istniał osobno. Czułam go sercem jako czerwoną żmiję. Żmija pełzała po mnie. A serce śpiewało, odurzając żmiję. Kiedy pełzła zbyt długo, serce ściskało się, wybuchając fioletem. I traciłam przytomność.
Wtedy polewali mnie wodą.
Kiedy dochodziłam do siebie, palili papierosy.
Potem ich prostackie ręce znów chwytały gumę.
I znów to samo.
Milczałam. Serce śpiewało. Czerwona żmija pełzała.
Woda płynęła.
W końcu śledczy zmęczyli się.
Odnieśli mnie do celi. Zasnęłam.
Obudziło mnie zgrzytanie. Drzwi się otworzyły, do celi weszło trzech ludzi: Riewzin, lekarz i jakiś podpułkownik. Lekarz obejrzał moje spuchnięte i posiniałe od bicia biodra i pośladki, rzeczowo pokiwał głową.
– W porządku.
Riewzin zawołał dwóch konwojentów. Ci złapali mnie pod ręce i zawlekli korytarzem, potem schodami na górę do tego samego gabinetu. Było tam jasno – promienie słoneczne przebijały się przez okno, błyszczały w kryształowym kałamarzu, w mosiężnej klamce u drzwi, w oczach i na guzikach Riewzina. A na ścianie w czerwonej ramce rozlewał się niewidoczny Lenin.
Wszedł malutki zły Fiedotow ze sznurami. Znów przywiązali mnie do ławki. Chwycili dwa sznury i zaczęli razem chłostać moje spuchnięte biodra.
Pełzły po mnie dwie czerwone żmije. Zrobiły się pomarańczowe. Potem oślepiająco żółte. W mojej głowie zaczęło śpiewać żółte słońce:
– Mów prawdę! Mów! Mów! Mów!
Ale przecież już powiedziałam im prawdę.
Czego więc ode mnie chcieli?
Bursztynowe żmije zwijały się w obrączki ślubne. Było im dobrze na moim ciele.
Pot zalał mi oczy.
Serce rozbłysło fioletową tęczą: poczuło, że moje ciało ginie.
Wtedy serce pomogło ciału: mózg się odłączył i straciłam przytomność.
Ocknęłam się na podłodze.
Zwisała nade mną Nastia Włodzimirska. Trzymali ją pod ręce i za włosy, żeby głowa nie opadła jej na pierś. Nie była zwyczajnie pobita, lecz zmasakrowana.
– Potwierdzasz? – zapytał ją jakiś gruby major, wielbiciel kotów, puree i złotych zegarków.
Z rozbitych warg Nasti wyrwał się skrzek. I coś kapnęło mi na głowę.
– No proszę! – Major z Riewzinem spojrzeli po sobie z nieskrywaną złośliwością i satysfakcją.
– A ty mówisz – siostra! – Kopnął mnie nowym butem Fiedotow.
– Korobowa, tu nie ma idiotów. – Riewzin spoglądał na mnie z góry. – Zapomniałaś, że jesteśmy profesjonalistami. Do wszystkiego się dokopiemy.
– Oni w domu rozmawiali tylko po angielsku – poufnie poinformował major Fiedotowa. – Aj goł tu slip, maj słit lejdi!
Zarechotali. Zaskrzypiały koalicyjki.
Zamknęłam oczy.
– Czego udajesz? – Kopnął mnie Fiedotow.
Otworzyłam oczy. Grubego majora i Nasti nie było.
– Tak więc, Korobowa, tu są twoje zeznania. – Riewzin podsunął mi kartki zapisane dziecięcym charakterem pisma. – Podpiszesz – pójdziesz do szpitala, potem do obozu. Nie podpiszesz – pójdziesz na tamten świat.
Zamknęłam oczy. Wyszeptałam:
– Celem mojego życia jest wędrówka na tamten świat. Na Nasz Świat…
– Zamknij się, ściero! Nie udawaj wariatki! – zaryczał Fiedotow. – Przeczytajcie jej, Jegorze Pietrowiczu.
Riewzin zaczął mamrotać:
,Ja, Korobowa Warwara Fiedotowna, rok urodzenia 1929, po nawiązaniu stosunków płciowych z generałem-lejtnantem Ł. J. Włodzimirskim zostałam zwerbowana przez niego w 1950 roku jako łączniczka między attache wojskowym ambasady amerykańskiej Irwinem Pierce’em a byłym ministrem MGB W. S. Abakumowem. Moim pierwszym zadaniem było spotkanie z Pierce’em 8 marca 1950 roku na przystani rzecznej w parku im. Gorkiego i przekazanie mu planów…”
– To nie o mnie – przerwałam mu.
– O tobie! O tobie, pizdo!!! – zaczął krzyczeć Fiedotow.
– Podpisujcie, Korobowa, nie udawajcie idiotki!
– Nie jestem Korobowa. Moje prawdziwe imię – Hram.
Zamknęłam oczy.
I znowu zaczęły po mnie pełzać bursztynowe żmije.
Ocknęłam się na fotelu ginekologicznym. Odurzająco pachniało amoniakiem.
– Dziewica – dobiegło spomiędzy moich nóg.
Lekarz wyprostował się, zaczął ściągać gumowe rękawiczki. Był duży, w okularach. Bał się matki, psów i nocnych dzwonków do drzwi. Lubił łaskotać żonę aż do czkawki. Lubił kraby, bilard i Stalina.
– No i co… tu robić? – wymamrotał Fiedotow nad moim uchem.
– Nie wiem – odpowiedział lekarz.
– Nie was pytam! – ze złością wyszeptał Fiedotow.
– A niby kogo? Siebie? – zaśmiał się lekarz, brzękając narzędziami.
Ktoś wbił mi igłę w ramię. Spojrzałam z ukosa: siostra robiła mi zastrzyk.
Moje rozłożone nogi miały kolor niebiesko-żółty. Z zadrapań sączyła się krew.
Oczy zaszły mi łzami. Zachciało mi się spać.
– No i co? – okropnie ziewnął lekarz.
– Do szpitala. – Fiedotow w zamyśleniu kiwnął głową.