Ubrał mnie.
Usiadł obok. I patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. A ja patrzę na niego.
I jest tak dobrze!
Nie tak, jakbym go pokochała. Dobrze inaczej. Trudno wyrazić to słowami. Jakby mnie wydali za mąż. Za coś wielkiego i dobrego. I na wieki wieków bliskiego.
Ale to żadna tam miłość, jak u dziewuch i chłopaków. Miłość to już poznałam.
No bo to dwa razy byłam zakochana. Najpierw w pastuszku Goszce. Potem w Koli Małachowie, żonatym. Z Goszką się całowałam, a on mnie ściskał za cycki. Zaszyjemy się w szopie na siano – i dawaj. Niżej też chciał mnie pomacać, ale nie pozwalałam.
A w Koli Małachowie zakochałam się sama. On nic nie wiedział i do tej pory, jeśli żyje, nic nie wie. Jego, tak jak ojca, dwudziestego czwartego czerwca pognali na wojnę.
Przed wojną ożenili go z Nastuchą Połujanową. On miał siedemnaście lat, ona szesnaście. Przy sianokosach razemśmy pracowali. On kosił, a ja suszyłam i grabiłam. No i zakochałam się po uszy. Kędzierzawy, piękny, wesoły. Jak go zobaczę – to serce we mnie zamiera. I wstyd przeszywa na wylot. Cała oblewam się rumieńcem. Nawet jeść przestałam na dwa dni. Ale jakoś mi przeszło. A potem – znowu. Tylko o nim myślałam. Bez ustanku płakałam: ta głupia Nastucha to ma szczęście! No a potem jakoś odpuściło. I dobrze. Po co to za cudzym chłopakiem usychać? Ot i cała miłość.
Ale tym razem to było coś zupełnie innego.
I takeśmy jechali cały dzień w milczeniu, siedząc obok siebie.
A potem pociąg się zatrzymał. Niemiec wstał, włożył mi palto. I poprowadził za rękę przez cały wagon. A tam pełno niemieckich oficerów. Wysiedliśmy z pociągu na dworcu. Rozejrzałam się – to ci dworzec, nigdy takiego nie widziałam! Ogromniasty, cały żelazny, nie widać ani końca, ani początku! Pociągów – masa! Ludzi – masa! I wszyscy z rzeczami, wszyscy dobrze ubrani. A wszędzie wkoło czysto! Jak w kinie.
Poprowadził mnie przez dworzec. Za nim idą ci Niemcy. A za nimi na wózku wąsaty chłop wiezie walizki.
Idę, idę. Wszystko wokoło inne. I pachnie wszystko inaczej. Po miejsku.
Nagle dworzec się kończy. Wyszliśmy wprost do miasta. Jakie piękne! I domy piękne. No i tutaj wcale nie ma wojny – wszystkie domy całe, ludzie spokojnie spacerują po ulicach. Nawet z pieskami. I na ławkach siedzą, czytają gazety.
Podchodzimy do samochodów. Takie same czarne samochody, jak wtedy. Wszystkie błyszczą. Wsiadamy. Ja i ten główny – do pierwszego. Samochody ruszają, I jadą przez całe miasto.
A ja patrzę przez okno i nagle mówię:
– Was ist das?
Główny się zaśmiał:
– O, du szprichst dojcz, Hram! Das ist szejne Win.
I szybko zaczął mówić. Ale ja nic nie rozumiałam.
Przez te dwa lata, kiedy to u nas Niemcy stali, znałam różne niemieckie słowa. Nawet przekleństwa znałam. Ale przecież nigdy w szkole nie uczyłam się niemieckiego.
Więc tylko się uśmiechnęłam. Wtedy on kiwnął do Niemca, który siedział z przodu. To on wyszedł po nas na dworzec. Też był niebieskookim jasnym blondynem. Ale nie miał czarnego munduru, tylko zwykłe ubranie. I kapelusz.
Odezwał się do mnie po rosyjsku. Wydawało mi się, że to Polak. Powiedział:
– To miasto nazywa się Wiedeń. To jedno z najpiękniejszych miast świata.
I zaczął opowiadać o mieście: kiedy było zbudowane i co w nim ciekawego. Ale nic nie zapamiętałam. I nagle główny rozkazuje szoferowi:
– Stop!
Zatrzymaliśmy się. Główny coś powiedział. I Niemcy pokiwali głowami.
– Ajne gute idee!
Główny wysiadł, otworzył drzwi i daje mi znak. Też wysiadłam. Patrzę: ulica. A wprost przed nami sklep z ładnym szyldem. A z tego sklepu taki zapach bije! Aż mnie zatkało!
Razem z głównym wchodzimy do środka. A tam wkoło lustra. I – tysiące cukierków! I różnych ciastek, i jakichś słodkich precelków. I miłe, przemiłe dziewuszki w białych fartuchach. No i ten Polak pyta:
– Na co masz ochotę?
Mówię:
– Sama nie wiem.
Wtedy główny wskazał palcem na coś za szybą. I dziewuszka zaczęła coś dziwnego robić łopatką, jakby miesiła ciasto, a potem – ciach! i podaje mi taką tutkę z różową kulką. Wzięłam. A kulka tak słodko pachnie. Spróbowałam – zimna. Aż zęby mi ścierpły. I patrzę na Niemca.
On kiwa głową: jedz, jedz.
I zaczęłam jeść. To było jak słodki śnieg, tylko gęstszy. Smaczne, ale dziwne.
Jadłam, jadłam. Wreszcie przestałam.
Tak w ogóle to wtedy, po tym wszystkim, jakoś nie chciało mi się jeść. Ale podobały mi się zapachy. I mówię:
– Zimne. Dużo się tego nie zje. Może ja poczekam, aż odmarznie?
Niemcy zaśmiali się. Polak mówi:
– To są lody. Trzeba jeść zimne. Po trochu. Możesz się nie spieszyć i dokończyć w samochodzie.
Kiwnęłam głową. I znów wsiedliśmy i pojechali. Tymi ładnymi ulicami. Patrzyłam przez okno i powolutku jadłam.
Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, to lody mi się nie spodobały. Karmelowe kogutki, co tatko z jarmarku przywoził, były pyszniejsze. Mogłabym je cmoktać dzień i noc.
Wyjechaliśmy z miasta. I pojechaliśmy wzgórzami. A one robiły się coraz wyższe i wyższe, jakby rosły pod niebo! Takich to ja w życiu nie widziałam. U nas były dwa wzgórza między Kolubakinem a Pospiełowką. Przez te wzgórzaśmy chodziły z dziewczynami do sklepu gminnego w Pospiełowce. Na wierzchołek człowiek się wespnie, stanie – ale daleko widać! I nasz dom jak na dłoni. Widziałam nawet naszego koguta.
Ale tu – aż dech zapiera. Droga zrobiła się wąska, kręta jak żmija, a w dół człowiek spojrzy – ogromniaste jamy! A wszystko to porośnięte choinkami.
Zapytałam:
– A co to takiego?
– To góry Alpy – odpowiedział Polak.
I jedziemy przez te góry Alpy. Coraz wyżej i wyżej.
Tak wysoko, że sięgamy już do chmur. I wjechaliśmy w chmury!
Cięgiem popatruję w dół, a tam nic nie widać – tak wysoko!
Jedziemy i jedziemy. Końca nie widać. Buja mnie z boku na bok. A w dodatku zaczęło ściskać w piersi. Usnęłam.
Ocknęłam się.
Wkoło już zmierzch. Patrzę, a tu mnie na rękach niosą! I niesie główny Niemiec. To nie wypada! Już dawno nikt nie nosił mnie na rękach.
Milczę. On niesie mnie drogą. Wkoło las cały w śniegu. Na niebie świecą gwiazdy. A z tyłu idą pozostali Niemcy. Spojrzałam na prawo: gdzie on mnie niesie? A tam ogromniasty dom! Cały z kamienia, światło w oknach, jakieś wieżyczki, no, cudeńko!
Poszedł na górę. Po schodkach. Jakby na ganek. A tam już na niego czekają – tylko drzwi skrzypią. A drzwi ciężkie jak nie wiem, okute żelazem.
Wszedł, trzymając mnie na rękach, a tu wszystko dookoła murowane, lampki się palą, zdawało się, że sufit płynie nade mną. A buty głównego – stuk, stuk, stuk.
Idzie, idzie.
Nagle otworzyły się drugie drzwi. Buchnęło światło.
Niemiec się zatrzymał. I postawił mnie ostrożnie jak lalkę. Ale nie na podłodze. Tylko na takim kamieniu, białym i dużym jak kufer. U nas w Żyzdrze na takim kamieniu przed wojną stał żelazny Lenin. Potem go Niemcy zniszczyli.
Sterczę na tym kamieniu. Patrzę – wkoło ludzie stoją, ze czterdzieści osób. Mężczyźni, kobiety. I patrzą na mnie w milczeniu.
Niemiec coś powiedział po niemiecku, a oni ruszyli do mnie ze wszystkich stron. Szli jak baranki, uśmiechali się. I wszyscy – do mnie! Aż się głupio poczułam. Podeszli do tego kamienia i nagle wszyscy uklękli. I pokłonili mi się.
Szukam wzrokiem mojego Niemca – co mam robić? A on też pochylił się do ziemi w swoim czarnym mundurze. I wszyscy Niemcy, co z nim przyjechali też. I ten Polak.
Wszyscy wokół mnie!
A potem podnieśli głowy. I patrzą.
Widzę, że to sami blondyni. I wszyscy mają niebieskie oczy.
Powstawali z klęczek. Podszedł do mnie jeden staruszek. Wyciągnął rękę. I powiedział czysto po rosyjsku:
– Zejdź do nas, siostro.
No to zeszłam z tego kamienia.
A on mi mówi:
– Hram! To wielka radość, że znaleźliśmy cię pośród martwych. Jesteś naszą siostrą na wieki. My – twoimi braćmi i siostrami. Teraz każdy z nas powita cię sercem.