Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Oczywiście i śledztwo, i rozprawa miały charakter ściśle tajny. Oficjalnie ogłoszono, że „Skywalker” zaginął bez wieści. Skazanego szefa sztabu rozstrzelano jakoby za złodziejstwo na szczególnie dużą skalę. W rzeczywistości dostał izolatkę, żeby można było urządzić konfrontację z dowódcą „Skywalkera”. Uprzątnięcie w ten sposób żołnierza nie sprawiało żadnych trudności – większość astronautów nie miała na dole ani rodzin, ani przyjaciół. Kto miał się interesować tym, gdzie człowiek zaginął? A ci z ciekawskich, co służyli na górze, sami milczeli, nie chcąc znaleźć się w podobnej sytuacji.

Szef sztabu Grupy F okazał się jednak człowiekiem o niezwykle silnej woli. Nie jest łatwo utopić się pod więziennym prysznicem, może to zrobić tylko ktoś niezwykle uparty. On oddychał wodą tak długo, aż się zachłysnął. To potwierdziło, że miał coś na sumieniu, jakieś grzeszki, a może i zbrodniczy spisek. Na wakat szykowano Uspienskiego, lecz ten opierał się jak mógł. Wtedy to miejsce dostał Essex, któremu w prywatnej rozmowie poradzono, by trochę utemperował tego Ruskiego i w ogóle zaprowadził w Grupie F porządek. Essex z Uspienskim porządnie się z radości upili i od razu, nie wstając od stołu, pokłócili na amen. Aż do przejścia na pan. Co dowodzi, jak awans w pracy psuje charakter.

O „Skywalkerze” zapomniano na jakiś czas. Zwłaszcza że agenci na Wenus nie potrafili znaleźć śladu buntowniczego okrętu.

Na tym burdelu z zagadkowym zniknięciem okrętu liniowego zyskała policja, która otrzymała trzy nowiuteńkie battleshipy. Na okoliczność, gdyby spróchniały, ale ciągle dobrze uzbrojony „Skywalker” nagle pojawił się w charakterze jednostki przewożącej przemycaną rudę albo jako – co gorsza – piratów.

Ale battleship nie zhańbił swojego imienia i po miesiącu pojawił się – jak przystało na bohaterski okręt bojowy zaginiony bez wieści – w postaci modułów awaryjnych.

Pierwszy moduł zlokalizował patrol policji. Kawałek sekcji dziobowej przeznaczonej do ratowania personelu SDO snuł się nad Pasem cały, ale pusty. Dane z czarnej skrzynki wykazały, że zrzut modułu miał miejsce nie tam, gdzie battleship powinien się znajdować, nim zamilkł. „Skywalker” wykonał niemal niewyobrażalny skok wzdłuż Pasa, a potem najwyraźniej usiłował się schować za którąś z asteroid. Policjanci rozpoczęli bardziej aktywne poszukiwania i po tygodniu trafili na jeszcze jeden moduł – sekcji celowniczej. Też pusty.

Wtedy do operacji ratowniczej dołączyła admiralicja. Grupę F zatrzymano obok Marsa, a całą resztę armii wysłano do Pasa. W wyniku niemających precedensu poszukiwań znaleziono jeszcze cztery moduły. Ale i to nie rozwiązało tajemnicy „Skywalkera”. W modułach byli ludzie. Dwudziestu. Tylko że cała dwudziestka w chwili katastrofy należała do wachty odpoczywającej.

Oznaczało to, że leżeli w kubrykach, nie rozbierając się, w zamkniętych maskach speckostiumów, podłączeni do pokładowej magistrali powietrznej, żeby nie zużywać zawartości swoich zbiorników. Obudziło ich straszliwe przeciążenie, a potem gdzieś na dziobie rozległo się silne babach! „Skywalker” zakoziołkował, przeciążenie wzrosło jeszcze bardziej i commander Banks wrzasnął przez interkom: Wszyscy skakać! No to skoczyli. I nikt więcej. Przylgnąwszy do ekranów w modułach, ocalali członkowie załogi usiłowali przyjrzeć się porzuconej jednostce, ale przestrzeń była pusta.

Oczywiście długo i upierdliwie przesłuchiwano ich na okoliczność siły przeciążenia i co to było za babach! Ustalono, że battleship rzeczywiście gwałtownie skoczył przed siebie, że otrzymał potężne uderzenie w skroń, a następnie pełnym ciągiem ruszył w kierunku Pasa. Tyle. Za kim pędził commander Banks, czym oberwał w dziób, przed kim uciekał – wszystko to zostało zagadką.

– Może Obcy? – zapytał jakiś mądry w admiralicji, ale załapał się dzięki temu tylko na potworny opeer.

– Na pewno Obcy – uznał Uspienski i na nic się nie załapał, ponieważ powiedział to szeptem i pod nosem.

– Hej, commander! Słyszałeś, że Obcy załatwili „Skywalkera”? – zapytał go Abraham Fein, którego przypadkiem spotkał na dole.

– Ciszej, Abe – poradził mu Uspienski. – Przecież wiesz, że jakieś ścierwo zaraz zakapuje.

– Proszę lepiej wpaść do nas do zwiadu, póki jeszcze tu jestem – powiedział Fein. – Pokażę panu archiwum. Ciekawe, kurna.

– Dowództwo widziało to archiwum? – zainteresował się commander.

Fein splunął i odszedł. Nawet zwiad nie wierzył w Obcych. Oczywiście wielu członków dowództwa rozumiało, że w kosmosie ciągle i stale dzieje się coś, czego ludzie na razie nie są w stanie zinterpretować. Czasem to coś łykało scouty i holowniki. A teraz pacnęło w battleship. Ale uznanie zagadkowych anomalii za rozumne siły – to już śmierdziało schizofrenią. Kosmos był okrutny, ale po dokładnym przyjrzeniu się – zawsze martwy.

Minęło kilka miesięcy, gdy na trawersie Ziemi odnaleziono nagle kolejny moduł „Skywalkera”, a w nim nieprzytomnego porucznika Issiaha Meyera. Miał pokancerowaną twarz, zaś przy życiu utrzymywało go zasilanie medyczne zwane ostatnią szansą. Doprowadzono go do przytomności, podziwiając odwagę i spryt chłopaka. Meyer mógł mówić, niestety też niewiele wyjaśnił. W chwili niespodziewanego skoku porucznik pracował w bibliotece. Oczywiście kaganiec speckostiumu miał, wbrew instrukcji, odpięty. Kiedy „Skywalker” skoczył jak od ukąszenia w ogon, porucznik walnął czołem w monitor i na kilka sekund się wyłączył. Oprzytomniał, kiedy uszy zaczęły mu spełzać na ramiona, a oczy już prawie wypływały. Zamknął maskę, ponieważ jednak gęba mu się mocno zmieniła, to siłowniki jeszcze bardziej potargały policzki i podbródek. Łykając krew, złapał oddech i miał biec do SDO, ale Banks kazał skakać, więc Meyer zanurkował do najbliższego włazu awaryjnego. Poza nim nikt nie dobiegł do tego modułu i porucznik pozostał sam.

Tak samo jak i pozostali uratowani, Meyer, zgodnie z instrukcją, czekał na przybycie katafalku. Innych modułów w pobliżu nie było, nie udało się więc nawiązać z nimi kontaktu radiowego. A katafalk jak nie nadlatywał, tak nie nadlatywał.

Być może Meyera po prostu przegapiono. Moduł w coś walnął podczas odstrzału, nie wyszły mu anteny zewnętrzne i baterie słoneczne. Dlatego milczało radio, a systemy podtrzymywania życia niebezpiecznie pochłaniały energię akumulatorów. Na dodatek porucznik, w końcu nawigator, kiedy się rozejrzał, to zrozumiał, że został wyrzucony nie wiadomo gdzie, ale na pewno nie tam, gdzie należało. Niebezpiecznie blisko Pasa. Tak na oko – nad strefą bogatą w żelazo, gdzie skanery katafalku mogą go nie dojrzeć. Meyer usiadł w kąciku i zaczął czekać pełen nadziei, że pomoże optyka.

Nie pomogła.

Po miesiącu Pas zaczął ściągać moduł do punktu zwrotnego. Jeśli mam czekać dalej – myślał porucznik – to mocy silnika modułu nie wystarczy, żeby oderwać się od Pasa i skierować ku Ziemi. Albo jeśli spóźni się z manewrem, moduł ruszy do domu z tak mizernym przyspieszeniem, że Meyer nie dożyje końca podróży. Skończy się prowiant, zużyje tlen, wyładują się akumulatory. Jedną jedyną szansą było resztką energii skierować moduł ku Ziemi, wtedy może się uda i ktoś go zauważy.

Oczywiście zdawał sobie sprawę z małego niuansu – zapas paliwa mógł wystarczyć na jedno lądowanie, i to przy oszczędnym gospodarowaniu. W końcu moduł to nie jednostka, nawet nie szalupa, a tratwa. Na szczęście tratwa wojskowa, więc jakiś tam silniczek został upchnięty.

Gdyby porucznik po prostu skoczył w kierunku Ziemi, miałby zero szans na miękkie lądowanie. W zasadzie ktoś musiałby go zobaczyć z orbity. Nawet bardzo powinien, jeśli nie chciał trafić na opeer, ale wokół Ziemi lata tyle żelastwa… Przykro byłoby spłonąć w atmosferze, podziwiając panoramę rodzinnej Błękitnej Planety. Dlatego Meyer postanowił zaryzykować i ruszyć do Ziemi po stycznej, żeby przelecieć przez maksymalną liczbę skanowanych stref. Przestroił silniki i wystartował. A sobie walnął ostatnią szansę – kompleksową iniekcję z witamin i inteligentnego narkotyku stymulującego organizm do wejścia w pseudoanabiozę. Tlenu miał też przecież tyle, co na kilka wdechów.

27
{"b":"102797","o":1}