– Może zgłoszę się później? – zapytała Candy.
– Sekunda – poprosił technik. Najprawdopodobniej nie miał na sobie speckostiumu i rozmawiał z jakiegoś stacjonarnego terminala w centralnym rdzeniu. Około minuty Ive słuchała z zainteresowaniem, jak spokojnie, ale ostro opieprza swoich podwładnych, którym znowu wyszło osiem, choć miało wyjść jedenaście. Potem rozległo się ciężkie sapanie i coś mocno huknęło w mikrofon.
– Kurr…! – westchnął nieznajomy głos.
– Astro-nau-to! – powiedział z pewnej odległości Werner, wyraźnie się z kogoś natrząsając.
– Aye-aye, sir! – odrzekł mu ten ktoś nie mniej ironicznie. – To ja. Obcych tu nie ma.
– Przepraszam, pani kapitan. – Technik znowu był przy mikrofonie. W strefie zero-G poruszał się najwidoczniej bez najmniejszych kłopotów. – W czym pomóc?
– Może później pana złapię?
– Szczerze mówiąc, dobrze by było, pani kapitan. Mamy tu lekki alarmik. Wie pani co? Wrócę do strefy roboczej za jakieś sześćdziesiąt minut. Gdzie mogę panią znaleźć?
– Zapraszam do mnie – zaproponowała Candy i od razu wystraszyła się naturalnego brzmienia własnego głosu.
– Nie ma sprawy – oświadczył Werner. – A teraz przepraszam. Do zobaczenia.
– Do widzenia – powiedziała Ive, rozłączając się i omdlewając ze wstydu. Głos Andrew rozbrzmiewał jeszcze gdzieś w jej wnętrzu. Nigdy wcześniej nie przeżywała niczego podobnego. To było niezwykłe, to denerwowało, podniecało i Candy pragnęła się tego pozbyć. A jednocześnie nie chciała utracić tego dziwnego uczucia, tego wewnętrznego bałaganu, nie posmakowawszy go do końca. Chciała zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Obróciła się z fotelem i zlustrowała swoją ciasną kajutę, usiłując zaczepić o coś wzrokiem, uspokoić myśli.
Czyżbym się zakochała? – przemknęło jej przez głowę. – Co za bzdury! Może to jakaś psychoza seksualna? Margo w tej sytuacji wyjęłaby z szafki wibrator. A ja? Ależ tu burdel… A on ma zaraz przyjść…
Master-nawigator kapitan-porucznik Ivetta Kendall poderwała się i zaczęła sprzątać porozrzucane po kajucie rzeczy.
* * *
Andy Werner stał się astronautą z głodu. Nigdy nie ciągnęło go w kosmos, a tym bardziej na okręty wojenne. Wernerowie byli lekarzami z dziada pradziada i Andy od zawsze wiedział, że zostanie neurochirurgiem jak ojciec. To była jego namiętność – precyzyjne przyrządy, wysokie technologie, praca w marginesie mikronu, kiedy najmniejszy błąd oznacza śmierć pacjenta. Ojciec pozwalał mu trenować na manekinach i przymykał oczy na fakt, że chłopiec ucieka z lekcji do kliniki. Zresztą w szkole na chroniczne wagary Wernera też patrzono przez palce. Egzaminy zdawał, i to całkiem przyzwoicie, a rachunki za naukę zawsze były płacone w terminie. Nawet koledzy z klasy nigdy nie zbili tak na serio tego bezczelnego cwaniaka.
Później Werner nie wracał już we wspomnieniach do tego okresu – tych wspaniałych dni, kiedy życie na Ziemi stopniowo wracało do normy, pojawiała się żywność w większych ilościach i ładne przedmioty, a ludzie byli szczęśliwi z samego poczucia, że najgorsze już za nimi, a przyszłość będzie coraz lepsza i lepsza. Koszmarna Północ, która tak potwornie wstrząsnęła Ziemią, cofała się. Nawet w proroctwach Nostradamusa na najbliższe półtora tysiąca lat nie dawało się dostrzec nic niedobrego. Na ulicach Paryża otwierano kafejki, odbudowywano Rzym, a w dalekiej, sytej Ameryce w ogóle prognozowano ziemski paradise.
Do tej Ameryki rodzice Wernera wybrali się na wakacje. Chcieli zobaczyć kraj, którego większa część została taka jak w odległych, legendarnych czasach – zieleń, błękit wód, nawet – podobno – dzikie zwierzęta. Andy też marzył, że zobaczy jakieś dzikie zwierzę, i strasznie się cieszył z wyprawy. Wraz z setką innych europejskich turystów rodzina przekroczyła La Manche i tym samym granicę USA, przebyła kontrolę sanitarną i załadowała się na podwodny liniowiec, który pod biegunem północnym kursował do osławionego raju.
Andy stał na mostku i nabożnie przyglądał się pracy załogi, kiedy łódź z prędkością marszową wyrżnęła w nieznany obiekt. Sekcja pasażerska została zatopiona w kilkanaście sekund, nikt nie zdążył się z niej wydostać. Piętnaście osób cudem wypłynęło na powierzchnię, dziesięć z nich zmarło z hipotermii. Pozostałych uratowano. Dwa tygodnie później wychudzony Andy wyszedł ze szpitala na ulice Vancouver, rozejrzał się i zrozumiał, że nie wie, dokąd ma pójść.
Miał jakieś pieniądze, w kieszeni leżał powrotny bilet. Ale paryskie mieszkanie nieoczekiwanie zostało zlicytowane w trybie pilnym za jakieś poważne długi ojca, a wypłacone ubezpieczenie okazało się co najmniej mizerne. Jak większość europejskich rodzin, Wernerowie żyli na kredyt. Po powrocie do ojczyzny Andy’ego czekałaby wizyta u inspektora do spraw niepełnoletnich i cała masa co najmniej tak samo mało przyjemnych spraw.
– Co do wyżywienia, nie ma problemu – powiedział mu ordynator szpitala. – Ale co do pracy, wybacz. Po pierwsze, nie mamy miejsc dla swoich. A po drugie, kontrola imigracyjna cię znajdzie. Wracaj do domu.
Przez kilka tygodni łaził bez celu po mieście. W nocy zalewał się łzami w małym pokoiku taniutkiego pensjonatu, a w dzień szukał sposobów na przeżycie. Nie mógł pojechać do Paryża. Sama myśl, że będzie chodził po ulicach, gdzie wszystko przypominało mu szczęśliwe dziecięce spacery z uwielbianymi rodzicami, sprawiała, że dostawał mdłości. No i za nic w świecie nie chciał trafić do przytułku.
Potem skończyły się pieniądze, więc uprzejmie wykopano go z pensjonatu oraz ze szpitalnej kuchni. Nikomu nie był potrzebny w Paryżu, nikt go nie chciał w Ameryce. Miał piętnaście lat i był zupełnie sam. Andy usiadł na ławce niezwykle zielonego bulwaru i zaczął szlochać.
– Hej, bracie, jakieś problemy? – zapytał go ktoś wesołym głosem.
– Spadaj… – powiedział chłopak po rosyjsku, nie podnosząc oczu.
– Jakiś ty nieuprzejmy, rodaku! – roześmiał się nieznajomy. – Nie rycz. Mo-oskwa nie wierzy łzo-om… – zanucił.
Andy popatrzył na rozmówcę. Stał przed nim może dwudziestopięcioletni mężczyzna o twardej, mężnej twarzy i z zaskakująco ironicznymi oczami. Miał na sobie mundur wojskowego astronauty z naszywkami porucznika.
– Jołki-połki! – zawołał, uderzając się w czoło. – Znam cię! To ty zatopiłeś amerykańską łódź podwodną. Aleś ty, rodaku, fartowny! A im się należało.
Andy uśmiechnął się mimo woli. Porucznik miał w sobie coś takiego, co zmuszało do traktowania go poważnie.
– Słuchaj – powiedział astronauta, przysiadając się i podając mu dłoń. – Miło mi, nawigator pierwszego stopnia porucznik Uspienski) Oleg Igoriewicz. A ty, przyjacielu…
– Andriej Werner – powiedział Andy, jedną ręką ocierając łzy, drugą ściskając silną dłoń.
– Czytałem o tobie w wiadomościach – skinął głową porucznik. – I chyba wszystko o tobie wiem. Poza jednym: dokąd się teraz wybierasz i co w ogóle zamierzasz?
– Nie wiem – przyznał się Werner i opowiedział Uspienskiemu całą krótką, lecz treściwą historię swojego życia zakończoną zderzeniem z ekranowaną przed sygnałami radarowymi wojskową łodzią podwodną, której załoga przegapiła płynący z boku cywilny liniowiec.
– No tak – mruknął młody oficer, wysłuchawszy Andy’ego. – Wiesz, kolego, na czym polega istota drugiego prawa termodynamiki? Jak byś się nie zapierał, to burdel rośnie i rośnie. I im mocniej się starasz, tym jest większy. W kosmosie, przyznaję, to samo. Ale są tacy farciarze, których to nie dotyczy. Na przykład ty. Usiadłeś sobie na ławce i od razu podszedł do ciebie gość, który może coś tutaj naprawić, w dodatku nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem. Zazwyczaj chodzę inną drogą, zresztą krótszą. Dobra, dość gadania, idziemy!
– Dokąd? – zapytał chłopak.
– Masz piętnaście lat – powiedział porucznik. – Wierzę ci, że mając odpowiednie narzędzia, możesz przekroić mi czachę, co sprawi, że stanę się jeszcze mądrzejszy. Ale nie dostaniesz się do kliniki nawet jako sanitariusz. Kapujesz?