Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Essex odezwał się po minucie.

– Mamy tu koncert, Aleks – zakomunikował. – Cały tłum mutantów wdrapał się na urwisko i czaruje na całego. Biegają z pochodniami, wrzeszczą i się nam kłaniają. Śmieszne. Chcesz zobaczyć?

– Posłuchaj, Phil – przerwał mu dowódca. – Zbierz ochotników, każdy ma mieć laser. Postaraj się namówić setkę. Ładuj ich na destroyery, przyczep jakieś kutry desantowe i niech walą na Wysznij Wołoczok. Zadanie: odeprzeć atak mutantów. Powiedz, że giną ludzie. Na miejscu oceń możliwość ataku z powietrza. Ale żeby nie zapaskudzić miasta.

– Spróbujemy… – sapnął szef sztabu. – Będę musiał sam się tam ruszyć.

– Nie warto, Phil. Na destroyerze nie latałeś z dziesięć lat. Tym bardziej w atmosferze.

– I tak jestem najlepszy. Czekaj na meldunek – rzucił krótko Essex i przerwał łączność.

– Tyłek! – ryknął Raszyn. – Candy! Startujemy! Andriej! Dość tego spania! Potrzebuję cię.

– Dawno już nie śpię – odpowiedział Werner, wyłaniając się zza przegrody przedziału napędowego.

Nikt nie widział, kiedy zdążył tam wleźć.

– Zuch. Siadaj do optyki, będziesz korygował ogień. Doktorze, z pana też niezły oficer. Proszę tu, będzie pan konsultował.

– Już wszystko zapomniałem – zaczął się bronić Lloyd, ale natychmiast usiadł we wskazanym fotelu.

– Przypomni pan sobie – obiecał admirał, przypinając pasy.

Kuter skoczył w niebo i runął na południowy wschód.

– Daj w górę na zero-zero-jeden megametra – polecił Raszyn. – Oni nas nie zauważą, a sami będą jak na dłoni.

– Ten chłopak w Wołoczkie ma niezłą radiostację – odezwał się z tyłu Werner, podjeżdżając z fotelem do pulpitu łączności. – Dał nam swoje kody. Może spróbuję?

– Dawaj – zezwolił admirał.

De Ville odpowiedział niemal natychmiast, gdy tylko Andrew złapał jego falę. Starosta mówił spokojnie, jednak w tle słychać było jakiś harmider.

– Kobiety i dzieci wycofują się lasem na północny zachód – rzekł de Ville. – Gdybyście asekurowali… I powiadomcie jakoś Nowogród, żeby przygotowywali obronę. Moje radio tam nie sięga, a to bydło zerwało telegraf.

– Zaraz do ciebie przyleci destroyer z grupą desantową. Wszystko będzie OK, nie martw się – obiecał Raszyn.

– Ja już się nie mam czym martwić – oświadczył starosta. – Jesteśmy z chłopakami w saku. I skończyły się nam naboje.

– Jak to w saku?

– No tak. Potwory dwiema kolumnami otoczyły miasto, a trzecia grupa zaszła od czoła. Są wszędzie. Wytrzymamy jeszcze dwadzieścia minut, ściągniemy ich na siebie, a potem… Najważniejsze, żeby nie dogonili uciekinierów.

– Ilu jest mutantów? – zapytał Raszyn.

– Dużo. Tysiące.

– Nie rozłączaj się, dobrze?

– Już po moim mieście – rzucił trochę od rzeczy de Ville. – Już płoniemy. Takie wspaniałe było miasto… – I zniknął z eteru.

Admirał głośno zgrzytnął zębami.

– Są ochotnicy – zameldował Essex. – Już się ładują.

– Nie będzie im łatwo, Phil – ponuro rzucił Raszyn. – Mutanci już są w mieście. Miejscowi powiadają, że jeszcze dwadzieścia minut i koniec. Tak więc postarajcie się przynajmniej powstrzymać ruch kolumn na północny zachód. A w mieście, czy co tam z niego zostanie, osłaniajcie obiekty przemysłowe. Ilu masz ludzi, Phil?

– Stu piętnastu. Tyle miałem broni. A z automatami nie pozwoliłem. Dobrze zrobiłem? Dowódcą desantu jest kapitan Stanfield.

– Linda? – zapytał z niedowierzaniem dowódca. – No, trochę mi lżej.

– To jest strasznie krwiożercza dziewczyna – zauważył szef sztabu.

– Pilnuj siebie. Jaki okręt wziąłeś?

– „Rocannona-2”. Startuję za pięć minut. Gdzie jesteś?

– Będę krążył nad miastem. Wysadź człowieka, żeby odbierał ode mnie namiary. Moją optykę weź sobie na ekran rezerwowy.

– Już.

– Jesteś pewien, że musisz własnoręcznie?

– Spierdalaj. Kto w grupie ma trzy Krzyże? Bez odbioru.

– Bez odbioru, mendo. – Raszyn wyjął spod pulpitu kilka serwetek i osuszył czoło. – Doprowadzi mnie kiedyś do zawału – poskarżył się. – Jedno tylko mnie cieszy, że na takim dystansie lot koszący jest niemożliwy.

– Szkoda, że mu pan zezwolił – zauważyła Ive.

– Phil jest doskonałym pilotem – powiedział admirał. – Ty go po prostu nie znałaś w najlepszym okresie. Na wszystkie swoje brzęczydełka sprawiedliwie zasłużył. Tyle że…

– Tyle że od dziesięciu lat nie siedział przy sterach – dokończyła Candy.

– Sam się dziwię, co to starego napadło – mruknął Raszyn i przygryzł wargę, żeby nie pokazać uśmiechu. Bardzo się bał o Tyłka, ale w tej sytuacji i w tym momencie był to jedyny na tyle szalony człowiek, by wykonać zadanie.

Essex wybrał „Rocannona-2”, ponieważ ten destroyer stał najdalej od tłumu mutantów szalejących na krawędzi urwiska. Biorąc inny statek, musiałby jeszcze zajmować się przepłaszaniem tych głupców nierozumiejących po angielsku i na dodatek oszołomionych religijną ekstazą.

– Start! – polecił.

Otulony kłębami dymu okręt miękko oderwał się od powierzchni. Essex dał połowę ciągu i destroyer wolno odpłynął od Moskwy, nabierając wysokości, po czym wykonując płynny zwrot w prawo. Każdy normalny dowódca na miejscu Tyłka dałby teraz w górę, robiąc ogromną pętlę z zahaczeniem stratosfery. Ale ten manewr zająłby kontradmirałowi dobre czterdzieści minut. Essex zaś bardzo chciał zdążyć.

Cały czas, kiedy Raszyn wędrował po swojej ojczyźnie, on spędził przy monitorach, z oszołomieniem wpatrując się w obrazki ze spokojnego pokojowego życia na tym zapomnianym spłachetku ziemi. Uspienski umocował kamerę na ramieniu, żeby wszystko, co wpadło mu w oko, utrwalało się w bibliotecznych plikach kompa „Skoczka”. Spokojne rosyjskie osady, gdzie pasły się prawdziwe krowy i rodziły się zdrowe dzieci, sympatyczne miasta z ich niespiesznym trybem życia – wszystko to zrobiło ogromne wrażenie na admirale. Zrozumiał, że Grupa F nienadaremnie zeszła z niebios na ziemię. Właśnie tu, w wolnej od oka Dyrektorów Rosji, można było zacząć wszystko od początku, mądrzej i lepiej.

I właśnie sama myśl, że horda rozjuszonych dzikusów jest zdolna za jednym zamachem rozszarpać tę nadzieję na lepsze życie, tak rozgniewała Esseksa, że ten ani sekundy nie zastanawiał się, kto poprowadzi destroyer z grupą ratunkową na pokładzie. I jak poprowadzi.

– Pełny ciąg! – polecił. „Rocannon-2” kiwnął się nieprzyjemnie i wiceadmirał z trudem wyprostował go silnikami manewrowymi. Okręt wszedł na kurs. Niczym ognisty bolid pomknął na absurdalnie małej wysokości pięciuset metrów, z planem przybycia do punktu desantowania za trzysta sekund.

– Jak się rozbijesz, łeb urwę! – zachrypiało radio głosem Raszyna.

Essex odpuścił sobie odpowiedź. Pod okrętem dymiła ziemia.

Tymczasem z wieży ciśnień Wiktor de Ville widział doskonale, jak mutanci obracają jego miasto w popiół. Zapaliła się fabryka świec, cegielnia… Starosta mocno zacisnął zęby. Wszystko to było zbudowane pod jego kierunkiem, płacono za to potem i krwią, wszystko było swoje, rodzone… A teraz waliło się pod naporem pokręconych, łysych potworów uzbrojonych w oszczepy i pały, ale wygrywających z powodu liczebności i fanatyzmu. Dwie setki żołnierzy z długimi łukami myśliwskimi na razie trzymało napastników na dystans od elektrowni, jednak wkrótce – tego de Ville był pewny – padnie i ona. A wtedy skończy się miasto. Nie będzie po co już tu wracać. Już lepiej zacząć w nowym miejscu… Ale czy będzie miał kto zacząć?

– Są! – powiedział pomocnik de Ville’a, odrywając oczy od lornety i podając ją Wiktorowi. – Zawrócili! Patrz!

Starosta przylgnął do okularów. Rzeczywiście, z północnego zachodu do miasta wchodziły wciąż nowe i nowe tłumy mutantów. Wyglądało, że rozpaczliwa obrona ludzi zmusiła wyrodki do zmiany planów. Ich główne siły, rwące się na Wałdaj, teraz wracały, żeby nie mieć wroga za plecami.

De Ville odłożył lornetkę, westchnął z zadowoleniem, odwrócił się na plecy i spojrzał w błękitne, bezchmurne niebo. Można umierać spokojnie. Nie wszyscy umrą. Kobiety i dzieci przeżyją, w tym jego żona i troje dzieci. Na pewno oderwali się od prześladowców. Dalej mutantów zatrzymają ruchliwe oddziały, a mury twierdzy Nowogród wytrzymają każdy szturm.

47
{"b":"102796","o":1}