– A chciałeś walczyć? – zapytała Brawne Lamia.
– O tak. I zginąć. Taki właśnie los spotkał co trzeciego mężczyznę, co piątą kobietę, wszystkie delfiny i wiele wysp, mimo że Hegemonia starała się ocalić ich tak wiele, jak tylko to było możliwe.
– To wstrząsający dokument – powiedział Sol Weintraub. – Ale dlaczego tu jesteś? Co spowodowało, że bierzesz udział w pielgrzymce do Chyżwara?
– Jeszcze nie skończyłem – odparł konsul. – Słuchajcie.
Mój ojciec był równie słaby jak moja babka silna. Hegemonia nie czekała jedenastu lat – okręty bojowe Armii zjawiły się na orbicie po niespełna pięciu latach. Ojciec przyglądał się, jak pośpiesznie sklecone statki rebeliantów są unicestwiane jeden po drugim. Występował w obronie Hegemonii nawet wówczas, kiedy jej okręty rozpoczęły regularne oblężenie naszej planety. Pamiętam, że kiedy miałem piętnaście lat, stałem wraz z rodziną na najwyższym tarasie naszej wyspy i obserwowałem dziesiątki innych, płonących w oddali, podczas gdy śmigacze Armii bombardowały ocean ładunkami głębinowymi. Powierzchnia morza była aż szara od ciał martwych delfinów.
Moja starsza siostra Lira przyłączyła się do beznadziejnej walki po klęsce rebeliantów w Bitwie o Archipelag. Naoczni świadkowie widzieli, jak zginęła. Ciała nie odnaleziono, a mój ojciec nigdy potem nie wspomniał jej imienia.
Trzy lata po zawarciu rozejmu i przyłączeniu do Protektoratu, my, koloniści, stanowiliśmy na planecie wyraźną mniejszość. Zgodnie z przepowiednią Merina, wyspy oswojono i wydzierżawiono turystom. Pierwsza Osada jest teraz jedenastomilionowym miastem o mnóstwie strzelistych wież i rozległych przedmieściach, które rozciągają się niemal na całą wyspę. Port nadal pełni rolę targowiska, gdzie potomkowie Pierwszych Rodzin handlują pamiątkami i potwornie drogimi dziełami sztuki wątpliwej wartości.
Kiedy ojciec został wybrany senatorem, przenieśliśmy się na jakiś czas na Pierwszą Tau Ceti, gdzie ukończyłem szkołę. Byłem posłusznym synem, wychwalającym pod niebiosa zalety życia w Sieci, zgłębiającym pełną chwały historię Hegemonii Człowieka i przygotowującym się do rozpoczęcia kariery w służbie dyplomatycznej.
Jednocześnie przez cały czas czekałem.
Wróciłem na Maui-Przymierze krótko po ukończeniu studiów, by podjąć pracę na Głównej Wyspie Administracyjnej. Do moich zadań należało między innymi odwiedzanie setek platform wiertniczych, nadzorowanie postępów przy budowie dziesiątków podmorskich kompleksów przemysłowych oraz koordynowanie poczynań najróżniejszych firm budowlanych, głównie z TC2 i Sol Draconis Septem. Nie lubiłem tej pracy, ale dawałem sobie dobrze radę. Uśmiechałem się. I czekałem.
Wziąłem za żonę dziewczynę z jednej z Pierwszych Rodzin, a po otrzymaniu najwyższej oceny na egzaminie dla kandydatów do pracy w korpusie dyplomatycznym – nie zdarzało się to zbyt często – poprosiłem o wyznaczenie mi placówki poza Siecią.
W ten sposób zaczęła się nasza prywatna diaspora. Stałem się znakomity w swoim fachu. Byłem urodzonym dyplomatą. Po zaledwie pięciu latach standardowych otrzymałem stanowisko wicekonsula, po dalszych trzech zostałem konsulem. Tam gdzie pracowałem, nie miałem co liczyć na więcej.
Sam podjąłem taką decyzję. Pracowałem dla Hegemonii. I czekałem.
Początkowo moja rola polegała na tym, żeby przekonać kolonistów, iż Hegemonia naprawdę pragnie im pomóc w tym, co najlepiej potrafią, to znaczy w niszczeniu miejscowych form życia. Nie jest przypadkiem, że od początku trwającej już sześć stuleci ekspansji w kosmosie Hegemonia nie natrafiła na żaden gatunek, który według skali Drake’a-Turinga-Chena można by uznać za inteligentny. Na Starej Ziemi już dawno temu przyjęto założenie, że człowiek ma prawo i obowiązek zniszczyć każdy gatunek, który umieściłby go w swoim łańcuchu pokarmowym. Według kryteriów obowiązujących w Sieci oznaczało to, że wszystkie istoty, które próbowałyby współzawodniczyć z ludźmi pod względem intelektualnym, będą unicestwione na długo przed uruchomieniem na ich planecie pierwszego transmitera.
Na Wirze ścigaliśmy płochliwe zebreny. Możliwe, że wcale nie należały do istot obdarzonych intelektem, ale za to były piękne. Kiedy umierały, mieniąc się niesamowitymi barwami, z zachwytu aż zapierało nam dech w piersi. Sprzedawaliśmy korporacjom z Sieci ich skóry z licznymi fotoreceptorami, mięso eksportowaliśmy między innymi na Bramę Niebios, kości zaś mełliśmy na proszek i rozprowadzali jako afrodyzjak na zacofanych planetach Pogranicza, gdzie stanowiły towar bardzo poszukiwany przez zamożnych impotentów albo po prostu przez zwykłych przesądnych ludzi.
Na Ogrodzie służyłem radą meliorantom, którzy osuszyli Wielkie Moczary, kończąc w ten sposób krótkie panowanie ogromnych błotnych centaurów, przez jakiś czas stawiających poważny opór zakusom Hegemonii. W ostatniej chwili próbowały jeszcze zmienić miejsce pobytu, ale Bagna Północne okazały się dla nich stanowczo za suche, a kiedy kilka dziesięcioleci później ponownie odwiedziłem tę planetę, już po przyłączeniu jej do Sieci, przekonałem się, że nieliczne egzemplarze centaurów ocalały jedynie w bardziej wilgotnych okolicach Bagien, gdzie prowadzą nędzną wegetację, niczym rośliny stanowiące wspomnienie po dawno minionej epoce.
Na Hebronie zjawiłem się akurat wtedy, gdy dobiegała końca długotrwała wojna między żydowskimi osadnikami a aluitami, stworzeniami równie delikatnymi jak niemal zupełnie pozbawiona wody ekologia planety. Aluity były telepatami odbierającymi przede wszystkim uczucia, główną zaś przyczyną ich wyginięcia stały się nasz strach i chciwość, a także niemożliwa do pokonania obcość. Jednak nie zagłada aluitów sprawiła, że moje serce ostatecznie zamieniło się w kamień, tylko fakt, że w znaczący sposób przyczyniłem się do tego, że identyczny los spotkał kolonistów.
Na Starej Ziemi nazwano by mnie quislingiem [2]. Choć Hebron nie był moją planetą, to jednak osadnicy, którzy tu przybyli, uczynili to z powodów równie oczywistych jak te, które legły u podstaw decyzji podjętej przez moich przodków po podpisaniu Przymierza Życia na wyspie Maui na Starej Ziemi. Ja nadal czekałem, moje czekanie zaś było także działaniem, i to w pełnym znaczeniu tego słowa.
Zaufali mi. Uwierzyli moim słodkim zapewnieniom i opowieściom o tym, jak to wspaniale będzie wrócić na łono ludzkości, przyłączając się do Sieci. Zastrzegli sobie jednak, żeby cudzoziemcy mogli odwiedzać tylko jedno miasto na planecie. Zgodziłem się, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. Teraz Nowa Jerozolima liczy sobie sześćdziesiąt milionów mieszkańców, podczas gdy na całym kontynencie żyje zaledwie dziesięć milionów żydowskich osadników, niemal pod każdym względem całkowicie uzależnionych od Sieci. Myślę, że wytrwają jeszcze jakieś dziesięć lat. Może nawet mniej.
Zaraz po tym, jak Hebron został włączony do Sieci, przeżyłem małe załamanie. Odkryłem alkohol, cudowne zapomnienie, jakie daje Czar Wspomnień, oraz możliwości symulatora. Gresha była przy mnie w szpitalu tak długo, aż zupełnie przyszedłem do siebie. Choć planeta była żydowska, to szpital prowadziły siostry zakonne. Do dziś pamiętam dobiegający z korytarza szelest ich habitów.
Moje załamanie było bardzo spokojne i zdarzyło się na odległej planecie, dzięki czemu nie wywarło żadnego niekorzystnego wpływu na moją dalszą karierę. Wciąż jako konsul udałem się z żoną i synem na Bressię.
Jakże delikatną misję mieliśmy tam do spełnienia! Pułkownik Kassad wie najlepiej, że od dziesięcioleci TechnoCentrum nękało Intruzów wszędzie, gdzie tylko zdołało ich dopaść. Teraz jednak Senat wraz z Radą Konsultacyjną SI postanowili sprawdzić ich rzeczywistą siłę na jednej z planet Pogranicza. Wybór padł na Bressię. Przyznaję, że Bressianie, z tym swoim archaicznym, militarystycznym społeczeństwem i niepohamowaną arogancją, byli właściwie jedynymi kandydatami, tym bardziej że ich niemal przysłowiowa ksenofobia kazała im beztrosko zgłosić się na ochotnika, by “raz na zawsze rozprawić się z zagrożeniem ze strony Intruzów”. Na początek wysłano kilka okrętów bojowych uzbrojonych w ładunki plazmowe i głowice ze specjalnie zmodyfikowanymi wirusami.