— Jednak powinieneś. Twój stan zdrowia wymaga jeszcze dużej dbałości.
— Po co? — Leszek spojrzał ojcu w oczy.
— Jak to po co?!
— Tak, po co? Czy sądzisz, że zależy mi na tym?
— Powinno ci zależeć.
— Aha! — Machnął ręką. — Leszku!
— Mój ojcze! Czy ty naprawdę sądzisz, że życie jest czymś godnym dbałości, niepokoju, zabiegów?... Wierzaj mi, że osobiście nie zależy mi na nim wcale.
Pan Czyński uśmiechnął się z przymusem.
— Gdy byłem w twoim wieku — skłamał — miewałem również tego rodzaju depresje, lecz miałem dość rozsądku, by zakwalifikować je jako stany przemijające.
— I w tym różnimy się, ojcze. — Skinął głową. — Ja wiem, że to nie jest przelotna depresja.
— Więc upewniam cię, że tak. Ufaj memu doświadczeniu. Oczywiście, szok fizyczny i psychiczny musi mieć swoiste następstwa. Ale to przejdzie. Przejdzie tym prędzej, im rozumniej ustosunkujesz się do swego obecnego usposobienia. Uświadomienie sobie powodów depresji jest najskuteczniejszym środkiem jej zwalczania.
Pan Czyński nie odniósł wrażenia, by jego przekonywająca argumentacja przemówiła do syna, i dodał:
— A jeszcze i to. Nie wolno ci zapominać o nas, o twoich rodzicach, dla których jesteś wszystkim. Jeżeli twój rozsądek nie może cię poruszyć, odwołuję się do twoich uczuć.
Leszek drgnął i po pauzie zapytał:
— Czy rzeczywiście uważasz, ojcze, uczucia za siłę tak potężną i godną szacunku, że należy je brać w rachubę wówczas, gdy zjawia się w nas hamletowskie zagadnienie: być albo nie być?...
— Oczywiście, Leszku.
— Dziękuję ci. Jestem tego samego zdania.
— A widzisz, synku. No, połóż się teraz i spróbuj zasnąć. Nad ranem będziemy w domu. Tak... Nie możesz sobie wyobrazić, jak twoja matka tęskni za tobą. Zawsze usiłuje udawać naturę silną... Ale ty sam wiesz, ile pod tą powierzchnią kryje się najgłębszej czułości. No, śpij, synu. Dobranoc.
— Dobranoc, ojcze — drewnianym głosem odpowiedział Leszek.
Zgasił światło, lecz nie położył się. Miarowy stukot kół pociągu, lekkie kołysanie się wagonu, jaskrawe smugi iskier na czarnej szybie... Tak samo wtedy wracał. Tylko wtedy pragnąłby przyśpieszyć bieg pociągu. Wiózł dla niej pierścionek zaręczynowy, a dla siebie szczęście.
Czy w Ludwikowskiej oranżerii są już bzy?... Tak, bzy i heliotropy, mocno pachnące... Każe wszystkie pościnać. I może... Tam na pewno leży głęboki i biały śnieg. A na śniegu nawet śladu niczyjego nie ma. Zapomniany, mały wzgórek...
Będzie szedł po tej niepokalanej, białej powierzchni... Pierwszy i ostatni... Tam cel. A już stamtąd żadna droga nie prowadzi... Ułoży kwiaty, całą mogiłkę zasypie kwiatami... Czy przez śnieg, przez warstwę ziemi i przez drewniane wieko dotrze do niej zapach bzu i heliotropu?... Czy dotrze jego szept powtarzający najdroższe imię, najczulsze zaklęcia, najrozpaczliwsze przysięgi?... Czy usłyszy ona słabnące, zamierające tętno jego serca wśród umierających kwiatów, czy przygotuje się na przywitanie go, czy zarzuci mu, jak dawniej, ręce na szyję i pozwoli mu do syta patrzeć w te promienne oczy?... Już na zawsze, już na wieczność...
Jakże błoga wiara ogarniała go, gdy o tym myślał. Jaki spokój spływał nań, odkąd się z tym pogodził. Ilekroć został sam, pogrążał się w tych beznamiętnych, ogromnych i jak pustka kosmiczna niezmierzonych przestrzeniach śmierci. Należał już do nich bez reszty.
O ileż gorszy, o ileż boleśniejszy był pierwszy okres. Gdy tylko mógł wymówić kilka sylab, zapytał ich:
— Co z nią?
Matka wówczas drgnęła i powiedziała krótko:
— Nie żyje, ale nie myśl o tym. A doktor Pawlicki dodał:
— Strzaskanie podstawy czaszki. Z tym nie można żyć dłużej niż kilkadziesiąt minut. Wówczas stracił przytomność ponownie. A ile razy odzyskiwał ją, świadomość śmierci Marysi zdawała się być zaprzeczeniem jego własnego życia. Leżąc z zamkniętymi oczyma słyszał rozmowę prowadzoną półgłosem. Doktor robił pani Czyńskiej wyrzuty:
— Nie należało mu mówić o śmierci tej dziewczyny. To było nieostrożne. Może pogorszyć stan nerwów. A matka na to:
— Nie umiem kłamać, doktorze. A jeżeli o mnie chodzi, zawsze wolałam bodaj przykrą prawdę niż złudzenie. Zresztą mój syn nie ponosi przecie odpowiedzialności za wypadek.
— Myślałem — zawahał się lekarz — o czym innym. Mógł mieć jakiś sentyment do tej Marysi...
— To jest wykluczone — przerwała pani Czyńska z takim naciskiem, jakby samo domniemanie było dla niej obrazą.
Stan fizyczny Leszka poprawiał się z dnia na dzień. W wileńskim szpitalu zrobiono wiele zdjęć rentgenowskich, rany i okaleczenia goiły się normalnie. Natomiast psychiczny stan chorego budził coraz większe obawy. Toteż skoro to tylko nie mogło zagrażać jego zdrowiu, przewieziono go najpierw do kliniki chirurgicznej w Wiedniu, następnie zaś na okres rekonwalescencji do Arcachon. W Arcachon wesołe międzynarodowe towarzystwo miało wpłynąć na usposobienie Leszka zbawiennie. Niestety, wyraźnie unikał ludzi. Nie brał udziału w zabawach i wycieczkach, a chociaż automatycznie stosował się do przepisanej kuracji, jego nastrój nie uległ żadnym zmianom.
Przynajmniej pozornie. W gruncie rzeczy i niewidocznie dla otoczenia dojrzewała w nim decyzja.
Dojrzała i przyniosła ukojenie...
Oczywiście kochał rodziców i zdawał sobie sprawę z tego, jaki ból im wyrządzi. Byłby nawet gotów do dużych poświęceń, lecz myśl o skazaniu siebie na całe życie, na długoletnią katorgę cierpień, których nic już złagodzić nie mogło, wydawała mu się czymś potwornym i o wiele przerastającym jego siły.
A nadto pragnął śmierci, właśnie takiej śmierci, pragnął jak ekspiacji. Przecie wtargnął w życie, w spokojne i radosne życie tej najcudowniejszej istoty, nie proszony, nie wołany, niemal przemocą. Gdyby nie on, wiodłaby do dziś dnia swoją, może prostą i ubogą, lecz pogodną egzystencję. On zburzył jej spokój, przez niego wreszcie zginęła i jeszcze po śmierci została na jej pamięci zła sława. Przez niego. Nie miał dość odwagi, by stawić od razu czoła wszystkim przeciwnościom. Był zbyt małoduszny. Ukrywaniem swoich zamiarów chciał zapewnić sobie wygodny byt. Za cenę jej opinii!
To wołało o karę! I musiał ją sobie wymierzyć, bo tylko ta kara stanie się rehabilitacją dla Marysi, bo tylko ta kara oczyści pamięć kochanej ponad wszystko istoty...
Pociąg zatrzymał się na małej, jakże znajomej stacyjce. Na peronie stała pani Czyńska, Tita Zenowiczówna, jej siostra Anielka, kuzyn Karol, jego żona Znika i jeszcze kilka osób z rodziny, która do Ludwikowa zwykle zjeżdżała na święta Bożego Narodzenia.
Zdawkowy półuśmiech, z jakim Leszek witał wszystkich, nikogo nie wprowadził w błąd: był zaledwie konwencjonalny. Umyślnie wyjechali na jego spotkanie owacyjnie i gwarnie, by z miejsca go rozruszać, rozbawić, wciągnąć w swoje beztroskie, codzienne sprawy. Jedna tylko Anielka przyglądała mu się w milczeniu i jakby ze współczuciem.
— Jak on zmizerniał i jaki jest smutny — powiedziała pani Czyńskiej półgłosem.
— Postaraj się go rozbawić i udawaj, że nie spostrzegasz w nim żadnej zmiany. — Pani Eleonora ścisnęła ją za rękę. — Zawsze cię bardzo lubił.
Czworo sań z pobrzękiwaniem janczarów zajechało przed ludwikowski pałac niczym kuligiem. Przez cały dzień nie zostawiano Leszka ani na chwilę samego. W salonie hałasowało na zmianę radio z gramofonem.
Po kolacji nareszcie znalazł się u siebie. Nic tu nie zmieniono podczas jego nieobecności. Z niepokojem zajrzał do biurka. Pamiętnik Marysi leżał na swoim miejscu.
Przez całą noc czytał, po kilkakroć wertował te same stronice, których treść, ba, niemal każde słowo, tak dobrze pamiętał. Zasnął dopiero nad ranem i obudził się późno. Służący przyniósł śniadanie i oznajmił:
— Pan starszy jest w fabryce i kazał zapytać, czy panicz nie zechce tam wstąpić.
— Nie — potrząsnął głową. — Ale proszę zawołać ogrodnika.
— Słucham, paniczu!
— Czy w oranżerii jest dużo kwiatów?