Wprawdzie w ścisłym tego słowa znaczeniu o niczym gorszącym nikt nic nie wiedział. Przesiadywanie młodego inżyniera w sklepie, do którego drzwi przecie zawsze i dla każdego były otwarte, nie mogło nikomu nasunąć podejrzeń kompromitujących pannę Marysię. Jednak zawiść ludzka nie liczy się nawet z oczywistością. Niemal każda dziewczyna w Radoliszkach mogła pochwalić się posiadaniem jakiegoś adoratora, żaden z nich jednak nie mógł równać się z młodym Czyńskim. Dlaczego zaś ten piękny brunet wybrał sobie właśnie taką przybłędę jak Marysia od Szkopkowej, trudno było się domyślić. Skoro już wśród panien miasteczkowych chciał szukać towarzystwa dla siebie, znalazłby i urodziwsze, i zamożne, i pod każdym względem godniejsze. Rodzice tych godniej szych, ma się rozumieć, podzielali oburzenie swoich córek, podzielali je również młodzi ludzie, którzy chodzili z nimi do Trzech Gruszek. A to była cała opinia Radoliszek.
Jeżeli Marysia pomimo wrodzonej wrażliwości nie od razu spostrzegła się w tej zmianie frontu opinii miasteczkowej, to tylko dlatego, że zbyt całkowicie pochłonięta była własnymi przeżyciami. A przeżycia te były tak nowe i tak upajające, iż cały świat zewnętrzny przy nich zdawał się rozpływać w zamgleniu, zdawał się być czymś nierzeczywistym, przygodnym i nieważnym.
Marysia uświadamiała sobie, że kocha. Z każdym dniem świadomość ta była coraz wyrazistsza, coraz głębsza. Na próżno starała się z nią walczyć. A raczej nie na próżno, bo właśnie dzięki tej walce, dzięki konieczności ulegania przemocy uczucia osiągało się spotęgowanie tej dziwnej, przejmującej słodyczy, tego rozkosznego oszołomienia, które ogarniało ją jak wicher, co hamuje oddech, ogłusza i otula ze wszystkich stron niewidzialnymi, przezroczystymi dotykami, obezwładnia, porywa, unosi...
— Kocham, kocham, kocham — powtarzała sobie po tysiąc razy dziennie, a było w tym i zdziwienie, i radość, i lęk, i szczęście, i podziw dla wielkiego odkrycia we własnej duszy, która dotąd nie wiedziała, że tak bezcenny klejnot w sobie nosi.
Było to tym bardziej zdumiewające, że w gruncie rzeczy nie działo się nic nowego. Gdyby jacyś obcy świadkowie zechcieli i mogli podsłuchać rozmowy dwojga młodych w sklepie pani Szkopkowej, doznaliby rozczarowania. Czyński przyjeżdżał, całował Marysię w rękę, a później opowiadał jej o swoich podróżach i przygodach albo czytali sobie książki, które teraz stale przywoził. Były to przeważnie wiersze. Czasami i Marysia opowiadała o swoim dzieciństwie, o matce, o nieziszczonych, niestety, jej planach. Zmieniło się może tylko to, że ona nazywała go panem Leszkiem, a on ją po prostu Marysią. Oczywiście gdy ich nikt nie słyszał.
Zmieniłoby się może więcej, gdyby Marysia chciała się na to zgodzić. Pan Leszek nieraz próbował ją pocałować, ona wszakże zawsze protestowała z taką stanowczością i z taką obawą, że nie pozostawało mu nic innego jak cierpliwość.
Potem on odjeżdżał, a ona przez resztę dnia myślała tylko o minionych godzinach i o tych, które przyjdą jutro.
Wracała po zamknięciu sklepu do domu, pełna skupienia i radosnej kontemplacji swego szczęścia, pełna życzliwości dla tych małych domków, dla zielonych drzew, dla błękitnego nieba, dla całego świata, dla wszystkich ludzi, których witała szczerym uśmiechem.
Dlatego właśnie nie dostrzegała ich niechętnych spojrzeń, ich pogardliwych min, ich wrogości i szyderstwa. Nie wszyscy jednak ograniczali się do niemego demonstrowania nieprzyjaźni i potępienia. I oto pewnego dnia zdarzył się taki wypadek, który miał za sobą pociągnąć bardzo przykre następstwa.
W Radoliszkach od lat mieszkała słynna na cały powiat rodzina rymarzy Wojdyłłów. Wojdyłłowie wywodzili się z zaściankowej wprawdzie, lecz dobrej szlachty i to był ich pierwszy tytuł do szacunku i poważania w miasteczku, drugim zaś było to, że z dziada pradziada słynęli jako najlepsi rymarze. Siodło, trenzla czy uprząż od Wojdyłły z Radoliszek cieszyły się ogromnym popytem, chociaż kosztowały nieraz drożej od wileńskich. Głową tej zamożnej i cenionej rodziny w owych czasach był Pankracy Wojdyłło, zwany powszechnie od swego ulubionego przymówiska Mosterdziejem, jego następcami w warsztacie mieli być synowie Józef i Kalikst, trzeci zaś syn Mosterdzieja, Zenon, uważany był zarówno przez rodzinę, jak i przez całe miasteczko za latorośl chybioną.
Ojciec kształcił go na księdza. Z trudem przepchnął leniwego w naukach chłopca przez sześć klas gimnazjum i umieścił w seminarium duchownym. Wszystkie zmartwienia i wydatki nie zdały się jednak na nic. Na próżno radowało się serce starego Mosterdzieja, gdy syn ku podziwowi miasteczka przyjechał w sutannie jako kleryk. Nie upłynął rok, a Zenona z seminarium wyrzucili. Sam Zenon opowiadał wprawdzie, że wystąpił dobrowolnie, nie mając powołania, lecz ludzie opowiadali, że ponoć ujawnione przezeń zamiłowania do wódki i kobiet były przyczyną wyrzucenia go z grona przyszłych pasterzy duchownych. Za słusznością tych plotek zdawało się przemawiać późniejsze postępowanie eks — kleryka. Częściej przesiadywał w szynku niż w kościele, a u jakich kobiet bywał na Kramnej ulicy częstym gościem, lepiej i nie wspominać.
Jako znający łacinę, nadawał się jeszcze do pracy w aptece. Tak przynajmniej myślał ojciec. I na tym się jednak zawiódł. Zenon w bardzo prędkim czasie pracę w aptece porzucił. Różne i o tym kursowały gawędy, których wszakże nie dało się sprawdzić, bo aptekarz radoliski, pan Niemira, do gadatliwych nie należał, a ze starym Mosterdziejem był w przyjaźni.
Otóż ten to Zenon Wojdyłło któregoś dnia przechodząc koło sklepu pani Szkopkowej w towarzystwie kilku młodzieńców właśnie w chwili, gdy Marysia sklep zamykała, zatrzymał się i pozornie najprzyjaźniejszym tonem ją zagadnął:
— Dobry wieczór, panno Marysiu, co dobrego słychać?
— Dobry wieczór — odpowiedziała z uśmiechem. — Dziękuję.
— Ale zawsze ma panna Marysia niewygodę.
— Jaką niewygodę? — zdziwiła się.
— No przecie! Pani Szkopkowa niby dobra kobieta, a o takiej rzeczy nic pomyśli – mówił współczująco.
— O jakiej rzeczy?
— A o kanapie.
— O kanapie? — Szeroko otworzyła oczy.
— Pewno, że o kanapie. Toż w sklepie lada wąska, no i twarda. We dwójkę, zwłaszcza z panem Czyńskim, trudno się na niej wygodnie ułożyć.
Młodzi ludzie wybuchnęli głośnym śmiechem.
Marysia jeszcze nie zrozumiała, lecz przeczuwając jakąś podłość, wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, o czym pan mówi...
— O czym mówię, to nie wie, cnotliwa Zuzanna — zwrócił się Zenon do towarzyszy. — Ale wie, jak się to robi.
Nowy wybuch śmiechu był na to odpowiedzią.
Marysia, drżąc cała, wyciągnęła klucz z zamka, zbiegła ze schodków i niemal biegnąc, skierowała się do domu. Kolana uginały się pod nią, w głowic huczało, serce tłukło się w piersi.
Jeszcze nikt nigdy nie skrzywdził jej tak brutalnie i tak plugawię. Nikomu nie wyrządziła najmniejszego zła, nikomu złego słowa nie powiedziała. O nikim źle nawet nie pomyślała. I nagle...
Czuła się tak, jakby chluśnięto na nią kubłem brudnych pomyj. Biegła, a do jej uszu dolatywały jeszcze wykrzykniki, śmiechy i gwizdania.
— Boże, Boże... — szeptała rozdygotanymi wargami. — Jakież to straszne, jakie to ohydne...
Starała się oprzytomnieć i zapanować nad łkaniem, które zrywało się jej w płucach, lecz nie zdołała. Dopadła do płotu przy ogrodzie plebanii, oparła się o deski i wybuchnęła szlochem.
Uliczka na tyłach ogrodów należała do najmniej uczęszczanych. Trzeba było jednak trafu, że o tej właśnie porze kierownik agencji pocztowej w Radoliszkach, pan Sobek, wybrał się do księżego sadownika po truskawki. Zobaczywszy płaczącą pannę Marysię, najpierw zdziwił się, później wzruszył, a później postanowił ją pocieszyć.
Domyślał się, co może być przyczyną łez. Wiedział przecie, że młody Czyński codziennie przesiaduje w sklepie.
Zawracał dziewczynie w głowie, rozkochał ją, a teraz rzucił — przemknęło panu Sobkowi przez głowę.