Литмир - Электронная Библиотека

Postać ta jednak zajmowała w jej wyobraźni miejsce może niezbyt wielkie, lecz tym niemniej stałe i niewzruszone. O tyle niewzruszone, że nie było tam wolnego terenu dla innych. W okolicy nie brakło młodych ludzi, którzy na Marysię zwracali uwagę nie ukrywając przed nią swoich zachwytów. Wszystko to jednak nie robiło na niej większego wrażenia.

Przyszedł czerwiec, upalny, bujny czerwiec. Miasteczko, otoczone rozfalowanym, zielonym morzem zbóż, samo przypominało bukiet potężnych wiechciów białodrzewia, lip i brzóz, pod którymi tuliły się, niczym skromne kwiaty, białe i czerwone domki, ledwie widoczne, bo też gęsto obrosłe jaśminem, bzem i spireą. Gdy w dzień świąteczny wracało się z długiego spaceru, zdawało się, że nie ma na świecie cichszego i piękniejszego zakątka. Z daleka nie widać było wyboistych, nie wybrukowanych ulic ani kup śmieci na podwórkach czy wylegujących się w kałużach świń.

Słońce jarzyło się na czystym niebie, przez pola szedł pachnący, łagodny wiatr, a na sercu było lekko i radośnie.

W powszednie dni dopiero po siódmej wychodziło się ze sklepu. A w sklepie był żar nieznośny. Niedawno zasadzone od strony placu młode drzewka mało albo i wcale nie dawały cienia, mur nagrzewał się tak, że wszystkie wyroby tytoniowe na dzień trzeba było znosić do piwniczki w obawie, by nie zeschły się na miał. Za to wieczorem Marysia czym prędzej zamykała sklep i zanim jeszcze wróciła do domu, biegła na Żwirówkę. Była to płytka rzeczułka, którą latem kura nie zamoczywszy pierza mogła przejść w bród, w dwóch jednak miejscach, przed szosą i za kościołem, rozszerzała się w dwa pękate i dostatecznie głębokie stawy. Przed szosą kąpali się mężczyźni, a za kościołem kobiety, przeważnie młode dziewczęta.

Po kąpieli było jeszcze dość czasu, by pomóc pani Szkopkowej przy gospodarstwie, a później zasiąść do książki. W bibliotece parafialnej Marysia wszystkie już dawno przeczytała, przeczytała też wszystkie z niewielkiej biblioteki miejscowej szkoły powszechnej. Zdarzało się jednak czasami pożyczać jakąś powieść czy tom wierszy od kogoś z nielicznej inteligencji. A książek wciąż była głodna. Wiele z nich umiała prawie na pamięć, nawet dwie francuskie i jedną niemiecką, które czytywała częściej, by nie wyjść z wprawy.

Francuska — był to stary i zniszczony tom wierszy Musseta, własność byłego proboszcza. Kiedyś w sklepiku miała właśnie je w ręku, gdy wstąpił stary i miły gość, znachor z młyna.

— A cóż to, panieneczka, czytasz? — zapytał. Ot, tak sobie.

— To poezje, bardzo piękne poezje... Wiersze. Ale francuskie. — Francuskie?...

— Tak, stryjciu. Napisał je Musset.

Znachor odwrócił książkę w swoją stronę, pochylił się nad nią i Marysi zdawało się, że stara się czytać. Wargi jego poruszały się nieznacznie, lecz po chwili wyprostował się. Był blady i oczy jego jakby zmętniały.

— Co ci jest, stryjciu Antoni? — zapytała zdziwiona i trochę przestraszona.

— Nie, nic... — Potrząsnął głową i ścisnął się za skronie.

— Usiądź, stryjciu. — Wybiegła zza lady i przysunęła mu krzesło. — Upał dziś straszny, pewno ci zaszkodził.

— Nie, bądź spokojna, panienko. Już mi przeszło.

— To chwała Bogu. Przelękłam się... A co do tej książki to posłuchaj, proszę, jaki to piękny język. Myślę, że można go nie znać, a i tak odczuć jego piękno, zwłaszcza w wierszu.

Odwróciła kilka kartek i zaczęła czytać. Gdyby chociaż na chwilę oderwała oczy od książki, zobaczyłaby od razu, że coś niedobrego dzieje się z Antonim Kosibą. Lecz przecie czytała właśnie dla siebie. Rozkoszowała się płynnością i dźwięcznością strof, lekkością rymu i wzruszającą treścią uczuć poety, płaczącego nad rozpaczą dwóch serc, nieubłaganie rozdzielonych przez ślepy kaprys losu i płonących coraz słabszym ognikiem tęsknoty, tęsknoty, która stała się ich jedyną racją i przyczyną istnienia.

Skończyła i podniosła głowę. Ujrzała wpatrzone w siebie nieprzytomne oczy znachora.

— Co panu jest? — Zerwała się.

I wówczas usłyszała, jak powtórzył, najdokładniej powtórzył ostatnią strofkę. Nie mogła się mylić, chociaż mówił jakimś chrapliwym szeptem i bardzo cicho.

— Pan... pan... — zaczęła, lecz on, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, powiedział:

— Tak... ślepy kaprys losu. Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Co to jest... co to jest...

Wstał i zatoczył się.

— Boże drogi! Stryjciu Antoni! Stryjciu! — krzyknęła.

— Mroczy mi się w głowie — odezwał się, dysząc ciężko. — Mroczy się, jakbym miał oszaleć... Co to za konie tam jadą?... Po co ja przyszedłem... Po tytoń... Powiedz, panienko, coś...

Mów coś do mnie...

Raczej intuicją wyczuła, niż zrozumiała, o co mu chodzi. Zaczęła szybko mówić, że to konie z Piasków, że pewno pani Hermanowiczowa przyjechała po zakupy albo dać na mszę za duszę męża, co miesiąc daje na mszę, że...

Trzepała wszystko, co jej na myśl przychodziło, i jednocześnie trzymała znachora za jego wielkie, grube ręce.

Pomału uspokajał się. Usiadł teraz i ciężko dyszał. Przyniosła mu szklankę wody, którą chciwie wypił, potem zbiegła do piwniczki po tytoń i zapakowała. Ponieważ zbliżała się siódma, postanowiła, że nie puści go samego.

— Niech stryjcio Antoni posiedzi jeszcze kwadransik, a później zamknę sklep i podprowadzę trochę stryjcia. Dobrze?

— Po co, panieneczko, sam pójdę.

— Ale kiedy ja chcę przejść się.

— Dobrze — zgodził się apatycznie.

— A może zapali stryjcio papierosa?... Ja zrobię.

— Zapalę. — Kiwnął głową.

Kiedy znaleźli się już na szosie, z wolna odzyskiwał równowagę.

— Miewam takie przypadłości — powiedział. — Pewno coś w mózgu. Dawno już, bardzo dawno tego nie miałem.

— Da Bóg, że więcej się nie powtórzą. — Uśmiechnęła się doń serdecznie. — To pewno od słońca. Potrząsnął głową.

— Nie, droga panieneczko! To nie od słońca.

— Więc od czego?

Milczał długo, wreszcie westchnął:

— Sam nie wiem. A po chwili dodał:

— nie pytaj mnie o to, bo jak zacznę o tym myśleć, jak zacznę pamięć natężać, to może się znowu to złe we mnie rozpętać.

— Już dobrze, stryjciu Antoni. Będziemy mówili o czymś innym.

— Nie, nie trzeba, panieneczko. Wracaj. Za wielki szmat drogi na twoje drobne nóżki.

— Eee tam, wcale niedrobne. Ale jeżeli stryjcio może woli zostać sam, to wrócę.

Zatrzymał się, uśmiechnął, przygarnął ją lekko do siebie i ostrożnie pocałował w czoło.

— Niech ci Bóg odwdzięczy, panienko — powiedział cicho i poszedł.

Marysia zawróciła w stronę miasteczka. Niespodziewany gest i pocałunek tego człowieka nie tylko nie sprawił jej przykrości, lecz jakby ją uspokoił po niedawnym przeżyciu. Odczuła jeszcze dobitniej, że w tym starym znachorze znalazła istotę o złotym i bliskim sercu. Ach, była pewna tego, że nikt na świecie nie żywił dla niej serdeczniej szych i lepszych uczuć, że w razie jakiegokolwiek nieszczęścia on jeden nigdy nie odmówiłby jej pomocy.

Ale zrozumiała też i to, że ten dobry przyjaciel sam potrzebuje pomocy, że musiało nań spaść jakieś wielkie nieszczęście, że w jego duszy dzieje się coś nieprzeniknionego i tajemniczego.

Atak, którego świadkiem była w sklepie, nasuwał tysiące fantastycznych przypuszczeń. Na zdrowy rozsądek biorąc, każde z nich było niedorzeczne, lecz Marysia mając do wyboru pospolitość i nieprawdopodobieństwo, wybierała, wolała wybrać zawsze to drugie. Dlatego wydało się jej, że Antoni Kosibą, znachor z młyna, jest zagadkową postacią romantyczną, może jakimś ukrywającym się pod siermięgą księciem lub nieszczęśnikiem, który kiedyś popełnił zbrodnię — oczywiście mimo woli lub w chwili uniesienia — i skazał siebie na życie w prostocie i w poświęceniu dla dobra bliźnich.

Nie, nie myliła się, nie mogła się mylić, gdyż wyraźnie słyszała padające z jego ust słowa francuskiego wiersza. Prosty chłop nie mógłby ich tak powtórzyć. A zresztą zrozumiał treść wiersza!... W jakiż sposób można by to sobie wytłumaczyć?...

25
{"b":"101423","o":1}