– George! Jezu, George, pomóż!
George nie miał zamiaru dotykać wędki, uśmiechnął się tylko i polecił Sefeltowi, żeby zwolnił nieco blokadę na kołowrotku i trzymał wędkę do góry, do góry, aż zmęczy drania.
– A jak będę miał napad? – wrzasnął Sefelt.
– Nadziejemy cię na haczyk i użyjemy jako przynęty! – zawołał Harding. – A teraz rób, co ci kazał kapitan, i nie martw się o napad.
Trzydzieści metrów za łodzią ryba wyskoczyła z wody w fontannie srebrnych łusek. Sefeltowi oczy wyszły na wierzch; podniecony widokiem ryby opuścił wędkę i linka pękła jak gumka.
– Mówiłem ci do góry, a ty pozwoliłeś jej ciągnąć poziomo! Trzeba trzymać wędkę do góry! Jak Boga kocham, ale miałeś rybę!
Sefelt był blady i trzęsła mu się szczęka, kiedy przekazywał wędkę Fredricksonowi.
– Masz, ale jak wyciągniesz rybę z haczykiem w paszczy, będzie to moja cholerna ryba!
Byłem nie mniej podniecony niż inni. Z początku nie miałem zamiaru łowić, ale kiedy zobaczyłem, z jaką siłą łosoś miota się na końcu żyłki, podniosłem się z dachu kabiny, włożyłem koszulę i ustawiłem się w kolejce do wędek.
Scanlon zaczął zbierać po pół dolara na nagrodę za największą i za pierwszą wyciągniętą rybę, a ledwo schował forsę do kieszeni, Billy wyciągnął jakieś paskudztwo podobne do ogromnej kolczastej ropuchy.
– To nie ryba – zawyrokował Scanlon. – Z takim czymś nie możesz wygrać.
– A-a-ale i nie p-p-ptak.
– To molwa – wyjaśnił George. – Całkiem smaczna ryba, jak jej poobcinać brodawki.
– Widzisz? Jednak ryba. P-p-płać!
Billy oddał mi wędkę, a sam wziął forsę i spoglądając ze smutkiem na zamknięte drzwi, usiadł pod kajutą, do której wszedł McMurphy z dziewczyną.
– Sz-sz-szkoda, że nie ma wędek dla wszystkich – powiedział, opierając się o drewnianą ściankę.
Siedziałem, trzymając wędkę i wpatrywałem się w żyłkę zanurzoną w wodzie. Oddychałem głęboko i czułem, jak cztery wypite przeze mnie puszki piwa powodują spięcia dziesiątków przewodów w moim ciele, a dookoła srebrne stoki fal migotały i iskrzyły się w słońcu.
George krzyknął, żebyśmy spojrzeli do przodu; jest to, czegośmy szukali. Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem tylko ogromny dryfujący pień otoczony przez czarne ptaki, które krążyły i nurkowały wokół niego, podobne do czarnych liści wirujących na wietrze. George zwiększył szybkość, kierując łódź w stronę ptaków – pęd łodzi tak napiął moją żyłkę, że zacząłem się zastanawiać, po czym poznam, kiedy złapię rybę.
– Te ptaszyska to kormorany, lecą za ławicą ryb świecowych – wyjaśnił nam George, sterując. – To takie małe, białe rybki wielkości palca. Po wysuszeniu palą się jak świece. Są jadalne i świetne na wabia. Stanowią żer dla łososi, które zawsze towarzyszą dużym ławicom. Pewno!
Ominął pień i wpłynął między kormorany; nagle gładkie stoki fal dookoła nas zaroiły się od nurkujących ptaków, kotłujących się drobnych rybek i srebrzystoniebieskich grzbietów łososi, tnących jak torpedy wodę. Jeden z nich się zatrzymał, zawrócił i wycelował w punkt oddalony równo o trzydzieści metrów od czubka mojej wędki, gdzie powinien się znajdować śledź. Wparłem się nogami w pokład, serce tłukło mi w piersi; nagle poczułem szarpnięcie, jakby ktoś rąbnął w wędzisko kijem baseballowym, i żyłka zaczęła się odwijać z kołowrotka tak szybko, że mi skwierczała pod kciukiem czerwona niczym krew.
– Zatrzymaj linkę! – krzyknął do mnie George, ponieważ jednak nie wiedziałem, gdzie na kołowrotku znajduje się blokada, mocniej przycisnąłem kciuk: żyłka znów stała się żółta, zwolniła i wreszcie się zatrzymała. Obejrzałem się; wszystkie wędki drgały tak jak moja. Widząc, co się dzieje, ci z dachu kajuty pozeskakiwali na pokład i zaczęli się nam plątać pod nogami, zupełnie jakby ich kto o to prosił.
– Do góry! Do góry! Do góry wędy! – darł się George.
– McMurphy! Wyłaź, chodź popatrzeć!
– Cholera, Fred, masz moją cholerną rybę!
– McMurphy, pomóż nam!
Usłyszałem śmiech McMurphy’ego i kątem oka dostrzegłem go w drzwiach kajuty; stał bezczynnie i bynajmniej nie spieszył nam na ratunek, a ja byłem zbyt zajęty wciąganiem linki, żeby go o to prosić. Wszyscy go wołali, ale on ani myślał się ruszyć. Nawet lekarz, który trzymał wędę głębinową, wzywał go na pomoc. A McMurphy tylko się śmiał. Do Hardinga w końcu dotarło, że McMurphy nie zamierza nawet kiwnąć palcem, więc sam porwał za osęk i wciągnął moją rybę na pokład tak zręcznym i płynnym ruchem, jakby to robił od dziecka.
Jest grubsza niż moja noga, pomyślałem, grubsza niż pień! Większa od ryb, które łowiliśmy przy wodospadzie. Skacze po dnie łodzi jak oszalała tęcza! Znaczy je krwią i rozsiewa srebrzyste łuski wielkości dziesięciocentówek; boję się, że odbije się od pokładu i wyleci za burtę. McMurphy ani się ruszy, żeby pomóc. Scanlon rzuca się na rybę i przygważdża ją do desek, żeby nie wyskoczyła z łodzi. Z kajuty wybiega dziewczyna, krzyczy, że teraz jej kolej, do diabła, chwyta moją wędkę i kiedy przyczepiam śledzia, ze trzy razy wbija we mnie haczyk.
– Wodzu, niech cię licho, co się tak grzebiesz! O! Palec ci krwawi. Czy ten potwór cię ugryzł? Niech ktoś opatrzy Wodzowi palec! Szybko!
– Znów na nie wpływamy! – wrzeszczy George, więc przerzucam żyłkę przez rufę; widzę szarżę błękitnoszarego łososia, śledź znika, żyłka ze świstem pogrąża się w wodzie. Dziewczyna przytula do siebie wędkę obiema rękami i zaciska zęby.
– Mam cię, niech cię licho! Mam!
Korbka kołowrotka ociera się o nią, obracana przez odwijającą się linkę, a ona stoi z wędką wetkniętą między skrzyżowane uda, obejmuje ją poniżej kołowrotka i wrzeszczy do ryby:
– Mam cię!
Wciąż jest w zielonej kurtce Billy’ego, lecz teraz kołowrotek rozsunął jej poły i wszyscy widzą, że dziewczyna nie ma podkoszulka – gapią się, mocując się ze swoimi rybami i unikając ciosów mojej, która miota się jeszcze po pokładzie, ale korbka kołowrotka obija się o pierś dziewczyny z taką szybkością, że zamiast sutka widzą tylko czerwoną zamazaną plamę.
Billy skacze dziewczynie na pomoc. Jedyne, co mu przychodzi do głowy, to sięgnąć od tyłu i wcisnąć jej wędkę mocniej między piersi, aż w końcu sam napór ciała zatrzymuje kołowrotek. Candy jest tak wyprężona, jej piersi zaś są tak jędrne, że gdyby nawet oboje odjęli ręce od wędki, ta by chyba nie zmieniła pozycji.
Zamieszanie na morzu trwa przez jakiś czas: faceci wrzeszczą, ciągną i klną, starając się jednocześnie pilnować wędek i patrzeć na dziewczynę; pod nogami toczy się krwawa, zażarta walka Scanlona z moją rybą; żyłki plączą się i pędzą we wszystkie strony; binokle lekarza wkręciły się w linkę i dyndają dobre trzy metry za rufą, ryby wyskakują z wody do lśniących szkieł, dziewczyna klnie, na czym świat stoi, i ogląda swoje gołe piersi, jedną białą, drugą czerwoną i piekącą, George nie patrzy, gdzie płynie – łódź wpada na pień, silnik gaśnie.
A McMurphy pokłada się ze śmiechu. Zatacza się coraz bardziej do tyłu i osuwa na dach kajuty, zanosząc się gromkim śmiechem, który się toczy daleko po wodzie. Śmieje się z dziewczyny, z chłopaków, z George’a, ze mnie ssącego zakrwawiony palec, z kapitana na pomoście, z faceta na rowerze, z mechaników, z pięciu tysięcy domów, z Wielkiej Oddziałowej i ze wszystkiego. Bo wie, że trzeba się śmiać ze wszystkiego, co boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować. Wie, że nie ma nic bez bólu; wie, że mnie piecze kciuk, dziewczyna ma obtartą pierś, a lekarz stracił binokle, lecz nie pozwala, by zawarty w tym komizm został przysłonięty przez ból, tak samo jak nigdy by nie pozwolił, żeby ból został przysłonięty przez komizm.
Widzę, że Harding osunął się obok McMurphy’ego i też się śmieje. I Scanlon z dna łodzi. Śmieją się z siebie i z nas. Dziewczyna z wilgotnymi z bólu oczyma patrzy to na białą pierś, to na czerwoną i też wybucha śmiechem. A za nią Sefelt, lekarz i wszyscy.
Śmiech rósł i przybierał na sile, a mężczyźni stawali się coraz więksi i więksi. Przyglądałem się im; byłem pośród nich i śmiałem się z nimi, lecz także nie z nimi. Nie byłem już na łodzi, ale wysoko nad wodą; ślizgałem się z wiatrem wśród czarnych ptaków hen nad sobą, patrzyłem w dół na siebie i resztę załogi, na łódź rozkołysaną między nurkującymi ptakami, na McMurphy’ego w otoczeniu swojej dwunastki, i obserwowałem ich, nas; widziałem, jak wzmaga się nasz śmiech i niesie się po wodzie, zataczając coraz szersze kręgi, dochodzi coraz dalej i dalej, aż w końcu wali się na plaże wzdłuż brzegu, na plaże wzdłuż wszystkich brzegów, fala za falą, fala za falą.