Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tamta. “Skowronek”. Ale dopóki nie będę miał tego zaświadczenia, żaden z was nie postawi na niej nogi. Żaden.

– Nie po to wynajmowałem łódź, żeby tu siedzieć przez cały dzień i patrzeć, jak się buja na wodzie – odparł McMurphy. – Ma pan chyba telefon w tej budzie? Chodźmy, zaraz wyjaśnimy sprawę.

Wspięli się po schodach na podwyższenie i weszli do sklepiku, zostawiając nas samych, zbitych w ciasną gromadę; próżniacy przyglądali się nam, robili jakieś uwagi i zanosili się śmiechem, kuksając w żebra. Kołysane wiatrem łodzie na przystani ocierały się o opony przybite do pomostu, wydając taki dźwięk, jakby też się z nas śmiały. Topiel chichotała pod deskami pomostu, a nad drzwiami sklepiku tablica z napisem USŁUGI ŻEGLARSKIE – KPT. BLOCK piszczała i zgrzytała na zardzewiałych hakach, huśtana przez wiatr. Znaczące linię przyboju małże, przyssane do pali na metr od powierzchni wody, pogwizdywały i kłapały na słońcu.

Wiatr dął coraz ostrzej i było coraz zimniej, więc Billy zdjął zieloną kurtkę i podał dziewczynie, żeby włożyła ją na cienki podkoszulek. Jeden z facetów ciągle się darł:

– Hej, blondyna, co widzisz w tych pomyleńcach? – Wargi miał barwy nerek, a wokół oczu wystąpiły mu pod smagnięciami wiatru fioletowe żyłki. – Hej, blondyna – wołał w kółko wysokim, zmęczonym głosem. – Hej, blondyna… hej, blondyna… hej, blondyna…

Przysunęliśmy się bliżej siebie, żeby zasłonić się od wiatru.

– Powiedz, blondyna, za co trafiłaś do czubków?

– Ona nie jest stuknięta, Perce, ona należy do kuracji!

– Czy tak, blondyna? Wynajęli cię, żebyś ich kurowała? Hej, blondyna!

Podniosła głowę i zapytała nas wzrokiem, gdzie się podziali ci twardzi faceci, których niedawno widziała, dlaczego żaden z nas jej nie broni. Nie mogliśmy spojrzeć jej w oczy. Cała nasza odwaga poszła do sklepiku z ręką na barku łysego kapitana.

Dziewczyna postawiła kołnierz kurtki, wtuliła głowę w ramiona i odsunęła się od nas najdalej, jak mogła, na koniec pomostu. Żaden z chłopaków nie poszedł za nią. Billy Bibbit trząsł się z zimna i zagryzał wargi. Faceci przy budzie znów zaczęli szeptać i gruchnęli śmiechem.

– Zapytaj ją, Perce, zapytaj!

– Hej, blondyna, czy masz zaświadczenie od władz, że za nich nie odpowiadasz? Kumple mówią, że jeśli któryś z tych gości wpadnie do wody i się utopi, jego rodzina może cię zaskarżyć. Nie bądź głupia. Lepiej zostań z nami.

– Tak, tak, blondyna. Moja rodzina nie będzie cię ciągać po sądach. Daję słowo. Zostań z nami.

Zdawało mi się, że pomost zapada się ze wstydu do zatoki i woda obmywa mi stopy. Byliśmy chorzy; nie powinniśmy byli wychodzić między ludzi. Pragnąłem, żeby McMurphy wrócił, sklął porządnie tych typów i odwiózł nas tam, gdzie nasze miejsce: do szpitala.

Facet z ustami barwy nerek zamknął nóż, którym coś strugał, wstał, strzepnął wiórki ze spodni i ruszył w stronę schodów.

– Poważnie, blondyna, daj sobie spokój z tymi półgłówkami!

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała z końca pomostu na faceta, a potem na nas; widać było, że się zastanawia nad jego radą, kiedy nagle otworzyły się drzwi sklepiku, McMurphy przepchnął się przez podnoszących się z ławki facetów i zbiegł po schodach.

– Właźcie, nie ma na co czekać. Baki pełne, przynęta i piwo na pokładzie.

Strzelił Billy’ego w tyłek, podskoczył z radości i rzucił się odwiązywać cumy od pachołków.

– Kapitan Block tkwi przy telefonie, odpływamy, jak tylko skończy rozmowę. No, George, zapalaj silnik, pokaż, co potrafisz. Scanlon, ty i Harding odwiążcie tę linę. Candy! Co ty tam robisz? Rusz się, skarbie, odbijamy.

Wgramoliliśmy się na łódkę, gotowi na wszystko, byleby tylko uciec od tych drabów przy ławce. Billy podał rękę dziewczynie i pomógł jej wejść na pokład. George stanął nad tablicą rozdzielczą na mostku kapitańskim i, mrucząc, zaczął pokazywać McMurphy’emu, które guziki należy nacisnąć albo przekręcić.

– Te łodzie prychają i bekają, jakby się miały porzygać – rzekł – ale dają się prowadzić łatwiej niż samochód.

Jeden lekarz niezdecydowany, czy opuścić pomost, zerkał w stronę sklepiku i próżniaków, którzy tłoczyli się na szczycie schodów.

– Może… Może byśmy zaczekali… Kapitan…

Nie wychodząc z łodzi, McMurphy chwycił go za klapy marynarki, podniósł do góry i postawił na pokładzie jak małego chłopca.

– Zaczekali, doktorze? Niby na co? – spytał i śmiejąc się jak pijany, ciągnął nerwowym, podnieconym tonem: – Mamy czekać, aż kapitan wróci i powie, że numer, który mu dałem, to numer domu noclegowego w Portland? Jeszcze czego. George, niech cię diabli, weź się wreszcie do roboty i wyprowadź łódź z przystani! Sefelt! Rusz się, odplącz tę linę. George, pospiesz się!

Silnik zaterkotał i zgasł, chrząknął, jakby sobie czyścił gardło, i zawarczał całą mocą.

– Hurrra! Nareszcie. Cała naprzód, George, a załoga do mnie! Może trzeba będzie odeprzeć abordaż!

Białe strugi dymu i wody tryskały już z rufy, kiedy drzwi sklepiku otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich głowa kapitana. Ruszyła po schodach, ciągnąc za sobą nie tylko tułów i członki właściciela, ale jeszcze tych ośmiu facetów. Zbiegli z tupotem i zatrzymali się na samym skraju pomostu, a spieniona fala oblała im nogi – George zdążył zawrócić łódź i przed nami było już tylko morze.

Gwałtowny skręt rzucił Candy na kolana: Billy pomógł dziewczynie wstać, jednocześnie przepraszając ją za to, że na pomoście nie stanął w jej obronie. McMurphy zszedł z mostka i zapytał ich, czy nie chcieliby pogadać w cztery oczy o dawnych czasach; Candy spojrzała na Billy’ego, ale chłopak tylko pokręcił głową i zaczął się jąkać. McMurphy powiedział, że w takim razie on i Candy zejdą pod pokład sprawdzić, czy łódź nie przecieka, a my chyba damy sobie jakoś radę. Podszedł do drzwi kajuty, zasalutował, mrugnął, mianował George’a kapitanem, a Hardinga pierwszym oficerem, po czym zawołał: “Na razie, chłopcy”, i znikł wraz z dziewczyną.

Wiatr opadł, słońce wspięło się wyżej, srebrząc od wschodu boki zielonych spiętrzonych fal. George skierował łódź na pełne morze i zwiększył szybkość, zostawiając pomost i sklepik daleko w tyle. Kiedy minęliśmy cypel osłaniającego przystań falochronu z czarnych skał, poczułem, że ogarnia mnie głęboki spokój, który rośnie w miarę oddalania się od brzegu.

Przez ostatnie kilka minut chłopcy rozprawiali w podnieceniu o porwaniu łodzi, ale teraz umilkli. Drzwi kajuty uchyliły się na moment i czerwona ręka wysunęła skrzynkę z piwem. Billy znalazł otwieracz w pudle z przyborami wędkarskimi i otworzył każdemu po puszce. Piliśmy piwo i patrzyliśmy, jak za nami ląd osuwa się w morze.

Mniej więcej o milę od brzegu George zmniejszył szybkość do – jak to nazwał – “trolingowej” i zapędził czterech chłopaków do wędek na rufie; my pozostali porozkładaliśmy się w słońcu na dachu kabiny i na dziobie łodzi, zdjęliśmy koszule i przyglądaliśmy się, jak tamtym idzie oporządzanie wędzisk. Harding ustalił, że każdy będzie trzymał wędkę, dopóki nie złapie ryby albo nie straci przynęty, po czym odda ją następnemu. George stał przy sterze, spozierał przez szybę oblepioną solą i wykrzykiwał przez ramię wskazówki, jak zakładać kołowrotki i linki, jak mocować śledzie i w jakiej odległości za łodzią je ciągnąć.

– Na czwartą wędkę dajcie dwunastouncjowy ciężarek na lince z zabezpieczeniem, zaraz wam pokażę jak, i wyciągniemy największą rybę, z samego dna, jak Boga kocham!

Martini podbiegł do burty, wychylił się i spojrzał w wodę w ślad za swoją linką.

– O! O Jezu! – zawołał, ale to, co tam dostrzegł, było za głęboko, żebyśmy też mogli zobaczyć.

Inne łodzie pływały wzdłuż brzegu, ale George nie próbował nawet do nich dołączyć. Ciągle tylko je wymijał i parł naprzód, na otwarte morze.

– Pewno – oświadczył. – Płyniemy tam, gdzie kutry rybackie. Tam są prawdziwe ryby!

Pruliśmy spiętrzone fale, srebrne z jednej, a zielone z drugiej strony. Słychać było tylko miarowy terkot i – na zmianę – prychanie silnika, kiedy łódź opadała w dół i woda zalewała rurę wydechową, oraz śmieszne, żałosne krzyki obszarpanych czarnych ptaków, które pływały dookoła, pytając się nawzajem o drogę. Poza tym było cicho. Niektórzy z chłopaków spali, inni patrzyli na morze. Trolingowaliśmy blisko godzinę, kiedy nagle czubek wędki Sefelta zgiął się w pałąk i zanurzył w wodzie.

55
{"b":"101334","o":1}