Jupiter spojrzał nerwowo za siebie, na zalaną tamę.
– Zakładam, że tama wytrzyma – powiedział. Niewysportowany przywódca nie był dobrym pływakiem.
– Zawsze wytrzymywała – powiedział Diego. – Oczywiście, jest bardzo stara.
– To naprawdę pocieszające – mruknął Pete.
Po drugiej stronie błotnistej drogi chłopcy weszli na wąski szlak, który biegł między niskimi dębami i przez gęste zarośla. Rzadko z niego korzystano, był więc bardzo zarośnięty. Przecinał skaliste zbocze i wiódł do małego kanionu, wtulonego między dwa większe wzgórza. W ten pochmurny dzień wąwóz był ciemny i cienisty.
– Tędy, chłopaki! – wskazał Diego.
Pod masywny nawis skalny wciśnięta była maleńka, waląca się już chatka, niemal niewidoczna za drzewami i wysokimi krzewami. Miała płaski dach z zardzewiałej blachy i ściany z nie ociosanych desek. Drzwi oderwały się, gdy Diego je otworzył, i runęły na ziemię w tumanie kurzu. Chata i ziemia wokół były suche, nawis skalny osłaniał je od deszczu.
Wnętrze stanowiła jedna izba, z klepiskiem w miejsce podłogi. Nagie listwy zespalały deski ścian, a blaszany dach spoczywał bezpośrednio na nie osłoniętych, wąskich belkach. Nie było tam sprzętów, poza zardzewiałym starym piecem, który kiedyś ogrzewał chatę.
– Wspaniałe miejsce na ukrywanie się przez parę lat. Nie wytrzymałbym tu nawet dwóch dni! – wykrzyknął Pete.
– Zmieniłbyś zdanie, gdyby cię ścigali żołnierze i gdybyś miał cenny miecz, który chciano by ci ukraść – powiedział Jupiter. – Ale przyznaję, że dość tu goło.
– Zbyt goło – zauważył Bob. – Żadnych wnęk, szafek, zakątków czy szczelin. Tutaj nic nie można schować.
Diego popatrzył na gołe, nie wykończone ściany i sufit.
– Rany, Bob ma rację. Nie można.
– A podłoga? – podsunął Pete. – Don Sebastian mógł tu zakopać miecz i nie oznaczyć miejsca.
Jupiter potrząsnął głową.
– Nie, gdyby zakopał, świeża ziemia byłaby przez dłuższy czas widoczna. Nie sądzę, żeby to ryzykował. Jednakże…
Korpulentny Pierwszy Detektyw wpatrywał się z namysłem w zardzewiały piec. Górą wychodziła z niego rura i przebijała się przez dach na werandę, nóżki stały na kamiennej płycie.
– Ciekaw jestem, czy ten piec da się łatwo przesunąć.
– Spróbujmy – powiedział Bob.
Wysoki Drugi Detektyw pchnął piec, który mimo że masywny i ciężki, przesunął się. Nóżki nie były przymocowane do kamiennej płyty. Krótki kołnierz łączył rurę z piecem.
– Przesuń w górę ten kawałek – powiedział Jupiter, a Pete natychmiast wykonał polecenie.
– Rany, zardzewiało na amen.
– W 1846 roku nie było zardzewiałe. Odłam to, jeśli nie możesz inaczej. Za pomocą narzędzi wyjętych z torby rowerowej Boba, Pete złamał zardzewiałą rurę tuż nad piecem. Następnie wszyscy czterej zsunęli piec z płyty. Pete ukląkł i starał się ruszyć płaski kamień.
– Uff – stęknął. – To za ciężkie.
– Spróbuj tutaj – Diego podszedł do ściany. – Ta gruba listwa wygląda na obluzowaną.
Jupiter pomógł Diegowi oderwać listwę od ściany, podczas gdy Bob i Pete przetoczyli piec bliżej płyty. Pete wykopał ziemię przy płycie na jej grubość, po czym zrobił dziurę dość dużą, żeby wsunąć listwę pod płytę. Wykorzystując piec jako punkt oparcia dźwigni, wsparli na nim listwę w połowie jej długości i uwiesili się w czwórkę na jej drugim końcu.
Płaski kamień uniósł się, a potem opadł, odsłaniając małą głęboką dziurę! Diego pochylił się nad nią.
– Coś tu widzę! – wykrzyknął, nim Bob zdążył zapalić latarkę.
Sięgnął, jak mógł najgłębiej, i wyciągnął krótki kawałek postrzępionej liny, gruby arkusz papieru, zbrązowiałego ze starości, i długi rulon płótna pokrytego smołą. Diego obejrzał pożółkły papier.
– To po hiszpańsku… Chłopcy! To jest odezwa armii Stanów Zjednoczonych z 9 września 1846 roku. Coś o prawach ludności cywilnej.
– To smołowane płótno jest akurat dość duże, żeby owinąć w nie miecz – powiedział Jupiter, Drżącymi rękami zaczął rozwijać rulon.
– Pusty! – jęknął Pete, gdy rulon rozwinął się zupełnie.
– Diego, czy jest tam coś jeszcze?! – zawołał Jupiter.
Bob stanął z latarką nad dziurą, a Diego zaglądał do środka i obmacywał dziurę ręką.
– Nic, nie ma nic… Chociaż czekaj! Mam coś! Ale to… to tylko mały kamyk.
Dltgo wysunął rękę z dziury zawiedziony i otworzył dłoń. Leżał na niej mały kamień, utytłany w ziemi. Wytarł go w swoją koszulę. Teraz mały, niemal kwadratowy kamyk nabrał koloru głębokiej, skrzącej zieleni!
– Czy to…? – zaczął Bob.
– Szmaragd! – wykrzyknął Jupiter. – W tej dziurze musiał być miecz Cortesa! To tu na początku ukrył go don Sebastian. Kiedy umknął sierżantowi Brewsterowi, wziął go stąd i schował gdzie indziej. Może ktoś się wygadał, że miecz jest tutaj, a może nie uznał chaty za dostatecznie bezpieczną kryjówkę.
– Miał rację. Znaleźliśmy ją dość szybko – powiedział Bob.
– Nie próbowałby więc ukrywać się tu samemu – zauważył Diego. – To nie może być właściwe miejsce.
– Nie – zgodził się Jupiter. – Ale szmaragd jest dowodem, że się do niego zbliżamy. Jedno kłamstwo więcej w raporcie sierżanta Brewstera. Miecz był tutaj, póki don Sebastian nie przyszedł po niego tej nocy i nie ukrył go gdzieś indziej. Ukrył miecz i ukrył się sam, i wszystko to musiał zrobić szybko.
– Jupe? – przerwał mu nagle Pete. – Co to za odgłosy?
Nasłuchiwali. Z zewnątrz dochodził głośny szum, podobny do zsuwania się lawiny.
– Deszcz! – powiedział Bob. – Pada wszędzie z wyjątkiem tego miejsca pod nawisem skalnym. Ho, ho! To istny potop!
– Nie, słyszę jakiś inny odgłos. A wy słyszycie? – spytał Pete.
Jupiter potrząsnął głową, a Bob wzruszył ramionami. Ale Diego coś usłyszał.
– Głosy! – szepnął. – Ktoś jest tam na dworze.
Wyśliznęli się z chaty i przykucnęli za rosnącymi przed nią gęstymi krzewami. Trzej kowboje-włóczędzy brnęli w ulewnym deszczu przez mały kanion. Przez szum deszczu niosły się ich głosy:
– …działem, jak szli tędy, Cap,… rech.
– …ajmy się… szlaku.
Mężczyźni przeszli koło chaty, nie zauważywszy jej pod nawisem i znikli za następnym wzgórzem. Jupiter wstał.
– Nie wrócą przez jakiś czas. Pójdziemy z powrotem do Zamku Kondora, nim nas zobaczą. Chodźcie.
Lecz tym razem Jupiter się mylił! Chłopcy byli jeszcze w otwartym kanionie, gdy za nimi rozległy się krzyki:
– Hej tam wy czterej!
Nikt nie musiał rzucać komendy “biegiem”!
Rozdział 16. Wszystko płynie!
Chłopcy wypadli z wąskiego, zarośniętego szlaku na błotnistą drogę. Bez tchu rozglądali się to w prawo, to w lewo, nie wiedząc, dokąd uciekać.
– Jeśli pobiegniemy drogą w dół, ci kowboje dopadną nas, nim dotrzemy do lokalnej szosy! – powiedział Pete.
– A jak zaczniemy się wspinać na wzgórze, to nas zobaczą! – krzyknął Bob.
– W górę drogi i przez tamę też nie możemy iść – dodał Diego. – Jest cała zalana, zmyje nas z niej.
Sparaliżowani, niezdecydowani chłopcy stali w strumieniach deszczu na drodze.
Za nimi trzej kowboje przedzierali się przez gęste zarośla, klnąc i złorzecząc, gdyż w pościgu za chłopcami wpadali na siebie nawzajem. Było słychać wściekły głos czarnowłosego Capa, gdy poganiał pozostałych.
– Szybko! – krzyknął Pete. – Spróbujmy uciekać drogą!
– Nie, pobiegniemy w dół do strumienia – zakomenderował Jupiter – aż do jego końca przed tamą! Będą pewni, że w tamtą stronę nie uciekliśmy, więc to jedyny wybór.
Nie tracąc więcej czasu, chłopcy zagłębili się w koryto strumienia. Czepiali się skarp głębokiego koryta, starając się utrzymać nad poziomem wody, która je niemal wypełniła. Pod osłoną stromych ścian koryta i gęstych zarośli, podjęli uciążliwą drogę w stronę tamy.
Powyżej, na drodze ciężkie buty chlapały w błocie. Chłopcy z bijącymi sercami przylgnęli płasko do skarpy. Trwali cicho i bez ruchu pod osłoną krzaków. Niemal wprost nad nimi rozbrzmiewały trzy ochrypłe, rozeźlone głosy: