Литмир - Электронная Библиотека
A
A

I pan Trąba, uświadamiając sobie i własne spóźnienie, chybotliwie przyśpieszył kroku. Było już niedaleko, mijaliśmy pogrążonych w ciemnościach baptystów, huczący płomieniami ogromnych świec i gwarem rozmów Dom Towarowy Rychtera, na chwilę ogarnął nas pachnący benzyną śnieżny cyklon, w jego oku powoli płynęła zagubiona ciężarówka, jej śladem biegł ogromny niczym widmo pies i szczekał jak oszalały. Wydawało mi się, że ponad jego szczekaniem i ponad łacińskimi kolędami śpiewanymi przez pasterzy i anielice słyszę burzliwy sygnał Wolnej Europy. Była dziesiąta i ojciec niechybnie jak co dzień, wigilia nie wigilia, z desperacką mściwością w oczach puszczał radio na cały regulator.

W samej rzeczy z historią tą nigdy nie można było dojść do końca ani wybadać jej zupełnie. Co roku zamarzały mieszane lasy na Bawolej Górze. Co roku cesarz August ogłaszał spis powszechny. Co roku Pan Trąba spóźniał się na wigilię.

***

Matka nakrywała stół obrusem, kładła na środku sól, czosnek i opłatki, stawiała świecznik i filiżankę z miodem, z kuchni rozchodził się zapach mleka, ryb i kapusty, przynosiłem z szafy w małej izbie kancjonały i rozkładałem je na stole. Znałem pieśni na pamięć, umiałem i „Czas radości" nr 139 w kancjonale księdza Heczki, i „Bądź pochwalon Jezu Chryste" nr 127, i wszystkie dwanaście zwrotek „Z nieba idę wysokiego"; wszyscy, i ojciec, i matka, i pan Trąba, i Elżunia Baptystka i Arcymajster Swaczyna, i w ogóle wszyscy w naszych stronach, nawet Małgosia Snajperek, nawet komendant Jeremiasz, wszyscy umieli pieśni na pamięć, choć w czasie śpiewania zaglądali do kancjonałów, jakby odnawiając przymierze ze starymi księgami. Spoglądali na słowa pieśni, ale ich nie odczytywali, raczej śpiewem swoim je ożywiali, śpiewem pochwalali, śpiewem potęgowali płowiejący druk i śpiewem wzmacniali kruszejące stronice. Wszyscy umieli pieśni na pamięć, ale chyba nikt poza mną nie umiał wszystkich dwunastu zwrotek „Z nieba idę wysokiego". Nikt poza mną i księdzem pastorem Potraffke. I dziś jeszcze gotów jestem wyrecytować albo i zaśpiewać cały ten godowy hymn i choć niechybnie trawi mnie, gdy to mówię, ewangelicko-augsburska pycha, gotów jestem powiedzieć albo i zaśpiewać wszystkie dwanaście zwrotek i zaprawdę, powiadam wam, uczynię to tak dobrze jak ponad trzydzieści lat temu czynił to w sali zborowej ksiądz pastor Potraffke.

***

Z nieba idę wysokiego Posłuchajcie głosu mego Wiele nowin wam przynoszę Dobrych, miłych jak je głoszę Narodziło się wam dziecię Ładniejszego nie masz w świecie Z panny wybranej od Boga To wam będzie rozkosz błoga.

Pastor Potraffke stał na tle pluszowej kurtyny zasłaniającej scenę sali zborowej, zstępował z niebios i śpiewał. Pani Pastorowa, piękna i smagła niczym brazylijska aktorka Maria Felix, coraz niżej pochylała się nad klawiaturą. Za wysokimi oknami sypał śnieg, za ruchomą ścianą śniegu wznosiła się w górę gęsta jak dym kościelna wieża.

Narodziło się wam dziecię Ładniejszego nie masz w świecie…

Ksiądz pastor Potraffke stanął wreszcie na najniższym szczeblu uczynionej ze sztucznych ogni drabiny, dotknął stopą ziemi i nagle, jakby rażony podziemnym, idącym z głębi globu, z piwnicy domu zborowego piorunem – zamilkł. Pani Pastorowa grała jeszcze przez chwilę, raz i drugi spojrzała w kierunku męża, zagrała kilka akordów głośniej i dobitniej, jakby chcąc nakłonić go do dalszego śpiewu, raz jeszcze spojrzała z intensywnym namysłem i uwagą, i jej boskie ramiona okryte kaszmirowym szalem drgnęły, jej kruche palce raptownie oderwały się od klawiatury, jej niewysłowioną twarz zasnuł rumieniec.

– Dziecię się wam narodziło! – ryknął znienacka pastor Potraffke. – Bezbożnicy! Dziecię się wam narodziło! – Apoplektyczne plamy pojawiły się na jego pucołowatym obliczu, oczy zaś płonęły apostolskim blaskiem. -Synowie Filistynów – wrzasnął do siedzących pod oknami chłopców – synowie Filistynów! Dziecię się wam narodziło! I wy – z furią obrócił twarz swoją ku siedzącym pod drzwiami dziewczynkom – i wy, córy… – zawahał się na moment – i wy, córy bolszewików! Dziecię się wam narodziło! – dokończył jakby z rodzajem ulgi. Dyszał ciężko i spoglądał na nas z bezbrzeżną rozpaczą. – Za nic, za nic… – charczał tonąc w oceanie własnej bezsilności. – Za nic, zaprawdę, powiadam wam, za nic nie dopuszczę was do konfirmacji. Na następny raz, to będzie już po świętach, na następny raz na pamięć sześć, nie sześć, siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego", siedem zwrotek tego godowego hymnu, który kto ułożył? No kto? – Potraffke rozejrzał się po sali zborowej jakby nieco przytomniej-szym wzrokiem. – Błaszczyk, niech no Błaszczyk powie, kto ułożył hymn godowy: „Z nieba idę wysokiego?"

Słomowłosy Józio wstał niepewnie, spojrzał na coraz gęstszy śnieg za szybami, na biały krzyż na ścianie, na panią Pastorową wykwintnym ruchem głowy wskazującą mu wiszący na ścianie portret Marcina Lutra, na zasłaniającego mu ten portret księdza pastora Potraffke i ni to zapytał, ni to odpowiedział:

– Ksiądz pastor?

– Nie, nie ja, ty barani łbie – z pastora Potraffke uszły wszelkie furie i energie, i mówił teraz prawie normalnym, lekko tylko zduszonym głosem. – Nie, nie ja, barania głowo, a nasz reformator doktor Marcin Luter. Tak, zaprawdę powiadam wam, nasz reformator doktor Marcin Luter ułożył ten hymn w wigilijny wieczór roku pańskiego tysiąc pięćset trzydziestego czwartego, w domu swoim w Wittenberdze. Siadaj, Błaszczyk – powiedział pastor do wciąż stojącego Józia. – Błaszczyk, ja rozumiem, że Pan ma różnych stołowników, ale ile razy patrzę na ciebie, Błaszczyk, tyle razy wątpię. Zaprawdę, powiadam ci, Błaszczyk – pastor Po-traffke znów podniósł głos -zaprawdę, powiadam ci, Błaszczyk, wątpię, by ktoś taki jak ty mógł siadać do stołu Pańskiego.

Pani Pastorowa raptownie uderzyła w klawisze i wszyscy ochoczo zaśpiewaliśmy kończącą lekcje i nabożeństwa pieśń:

Amen Amen Amen Jezus Chrystus Panem…

Pośpiesznie zmówiliśmy modlitwę i ruszyliśmy ku naszym pachnącym jabłkami, makowcem i pastą do podłóg domom.

Ojciec ubrany w stary mundur pocztowy rąbał na podwórzu olbrzymie bukowe okrąglaki.

– I czegoś ty się dzisiaj nauczył? – zapytał z rzadkim u niego i paradoksalnie zwiastującym dobry humor sceptycyzmem.

– Jeszcze niczego, dopiero będę się uczył, ksiądz zadał nam na pamięć siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego". Na święta – dodałem z naciskiem i nadzieją.

Niekiedy zdarzało się bowiem, iż ojciec, z żelazną konsekwencją przestrzegający wszystkich sformułowanych w Piśmie zasad i zarazem nieokiełzany w swojej chimeryczności, dochodził do wniosku, iż pomiędzy nakazami Biblii a moimi zadaniami domowymi zachodzi sprzeczność, i zabraniał mi ich odrabiania. „Nie będziesz w niedzielę rozwiązywał żadnych równań" – mawiał niekiedy. – „Dzień święty trzeba święcić".

Tym razem wszakże było inaczej.

– Siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego", powiadasz – uderzył z precyzją tam, gdzie trzeba było uderzyć i pień bukowy rozstąpił się ukazując swoje prawie ceglaste na tle wszechogarniającego śniegu wnętrze. – Na twoim miejscu – powiedział charakterystycznym, pozornie nie zobowiązującym tonem – na twoim miejscu nauczyłbym się wszystkich dwunastu zwrotek. Człowiek powinien dążyć do doskonałości. „Bądźcie doskonałymi, jako i Ojciec wasz w niebiesiech doskonały jest".

***

Układałem kancjonały na obrusie z porażającą symetrią, „bądźcież doskonałymi, jako i ręka, która was układa doskonała jest" – szeptałem, matka kroiła chleb upieczony na gojach przez panią Wantułową, kroiła długo i uważnie, gdy zaś skończyła, spojrzała wpierw na stół potem na ojca i powiedziała z wyrozumiałością nieubłaganie w trakcie mówienia obracającą się w zniecierpliwienie:

33
{"b":"100837","o":1}