Литмир - Электронная Библиотека

Smuga także nie był pewny, jak zachowa się Mateo na widok swych dawnych wspólników napadu. Licząc się z jakimś niespodziewanym odruchem z jego strony nie dał mu dotąd nabojów do karabinu i rewolweru. Tajemniczy Kampa i jego żona również stanowili wielką niewiadomą. Wszyscy już zasnęli, tylko przewodnik siedział na wzgórku i spoglądał w dal na północny zachód.

Słońce skryło się za górami. Ciemność nocy opadła na las, zakryła góry rysujące się na dalekim horyzoncie. Obóz rozpływał się w mroku, bowiem Kampa nie pozwolił rozpalić ognia.

Smuga usiadł na posłaniu, po czym ostrożnie powstał. W jedną rękę wziął torbę z amunicją, w drugą karabin. Nie powodując jakiegokolwiek szmeru podkradł się do pobliskiego drzewa, siadł przy nim opierając plecy o jego pień. Z tego miejsca miał cały obóz przed sobą. Czujnie nasłuchiwał, czy ktoś nie podkradnie się do jego legowiska.

Czas wolno mijał… W końcu gwiazdy zajaśniały na niebie, a wkrótce księżyc wychylił się zza gór. Srebrzysta poświata z wolna wpełzła pomiędzy zarośla.

Smuga nadstawił uszu i wytężył wzrok. Ktoś zbliżał się do jego posłania. Smuga cicho powstał. Lewą dłoń oparł na rękojeści rewolweru. Kilkoma skokami stanął za pochylającym się nad posłaniem.

– Czego szukasz? – zapytał.

Indianin wyprostował się i odwrócił. Stali teraz twarzą w twarz. Smuga przybliżył się jeszcze. Indianin okryty w długą szatę trzymał prawą dłoń wsuniętą w fałdy na wysokości pasa. Smuga przesunął po niej ręką. Pod szorstkim materiałem wyczuł pięść zaciśniętą na rękojeści noża.

– Czego chcesz? – ponownie zapytał.

– Zaszedłeś mnie z tyłu… – odparł Kampa, starając się zapanować nad drżeniem głosu. – Chciałem ci powiedzieć, że czas ruszyć w drogę.

– Więc ruszajmy, obudź wszystkich!

Kampa odwrócił się i odszedł. Zza pnia drzewa tuż przy Smudze wysunęła się barczysta postać.

– Przebiegły i czujny jesteś, senhor… – szepnął Mateo.

– Dlaczego nie śpisz?

– Wcale nie spałem. Gdy ściemniło się, postanowiłem czuwać przy twoim posłaniu. Podejrzewałem, że Kampa tutaj przyjdzie. Miał szczęście, gdyby nie twój podstęp, pchnąłbym go nożem.

– Popełniłbyś wielki błąd, Mateo – odpowiedział Smuga. – Gdybyś zabił przewodnika, już na pewno nie mógłbym schwytać uciekinierów. A może dążysz do tego?

– Nie mów tak, senhor, myślałem jedynie o twoim życiu!

– Sam potrafię ustrzec się przed niebezpieczeństwem. Ruszamy w drogę!

– Sim, senhor…

Mateo odszedł, zaczął popędzać Pirów, a Smuga odszukał torbę z amunicją, przewiesił ją na pasie przez ramię, po czym stanął przy przewodniku na skraju lasu.

– Idziemy! – odezwał się Kampa. – Pilnuj Pirów i Metysa, noc sprzyja ucieczce…

– Dobrze, prowadź!

Kampa, a za nim jak cień jego żona ruszyli pierwsi. Smuga poczekał chwilę, dopóki nie nadeszli tragarze z Metysem.

– Idźcie tuż za mną – rozkazał. – Mateo, będziesz szedł ostatni. Gdyby ktoś próbował uciekać, strzelaj!

– Sim, senhor…

Smuga oczywiście wiedział, że Mateo nie będzie mógł wykonać polecenia, gdyż nie miał nabojów. Chodziło mu tylko o nastraszenie Pirów, którzy podejrzanie trzymali się na uboczu.

Księżyc już całkowicie wychylił się zza gór. Na niebie błyszczały gwiazdy. Rzadko rozrzucone na pół suche drzewa przybierały fantastyczne kształty. Ich ogołocone z liści gałęzie niczym macki polipów wyciągały się ku wędrowcom, czasem chwytały kolcami za odzienie, ciągnęły ku sobie. Na szczęście noc znacznie pojaśniała…

Co pewien czas przewodnik przystawał, rozglądał się po szczytach gór czerniejących w dali na tle jasnego nieba. Potem znów ruszał szybkim krokiem nie odzywając się do nikogo. Od czasu do czasu ciszę nocną rozdzierał krzyk drapieżnego ptaka.

Tylko raz w ciągu nocy zatrzymali się na krótki odpoczynek, po czym szli dalej, aż księżyc znów skrył się za górami. Tuż przed świtem nieprzenikniona ciemność otuliła ziemię. Wtedy Kampa przysiadł na małym wzgórku i rzekł:

– Poczekamy, zaraz dzień…

– Dobrze, odpoczniemy, wszyscy zmęczeni – odparł Smuga. Usiedli na ziemi. Sucha trawa zachęcała do ułożenia się do snu, lecz nikt nie zasnął. Pirowie spoglądali spode łbów. Mateo również był zasępiony.

Ciemność nocy szybko rozpraszała się w mrok, a wkrótce słońce zajaśniało na horyzoncie.

Mateo wciąż rozmyślał. Jego prawa dłoń dotykała rękojeści noża tkwiącego za pasem. Smuga obserwował go spod oka. Nadchodzący dzień miał przynieść odpowiedź, kto był wrogiem, a komu mógł zaufać.

Smuga nie lekceważył niebezpieczeństwa. Był przekonany, że Pirowie zdradzą go, gdy dojdzie do walki z uciekinierami. Taką zapewne rolę wyznaczył Vargas trzem swoim zaufanym. Cabral i Jose również mieli przy sobie pięciu ludzi handlarza niewolników. Czy mógł polegać na Mateo i Kampie?

Przewodnik podniósł się i rozglądał po okolicy. Niebawem odwrócił się do towarzyszy i powiedziałŕ- Idziemy!

– Czy nie zbłądziłeś w nocy? – zapytał Smuga.

– Chyba nie, zaraz odnajdziemy ścieżkę… Idziemy!

Już podczas nocnej wędrówki Smuga zauważył, że wygląd okolicy uległ zmianie. Drzewa rosły coraz rzadziej, a trawa stała się bujniejsza, teraz o wschodzie słońca ciekawie rozejrzał się wokoło. Aż do linii horyzontu na północnym wschodzie leżał lekko falisty, suchy step. W nocy znacznie oddalili się od wschodnich pasm górskich, natomiast zachodnie łańcuchy o strzelistych wierzchołkach znajdowały się o wiele bliżej. Na ich stokach zieleniły się lasy. Kampa nieco zwolnił kroku. Coraz częściej wyciągał szyję wypatrując czegoś na stepie. Po jakimś czasie znów zaczął iść szybciej.

– Spójrz, senhor, tam na lewo widać kamienie! – zawołał Mateo dogoniwszy Smugę.

– Zauważyłem je! – odpowiedział Smuga. – Nasz przewodnik już od dłuższej chwili zbacza ku nim.

– To znaki, na pewno jakieś znaki! – mówił Mateo.

Szybko zbliżali się do kilku głazów leżących na stepie. Kampa przystanął przy nich zaledwie rzuciwszy na nie wzrokiem. Teraz spoglądał ku górom.

Smuga i Mateo obeszli głazy dookoła. Spostrzegli na nich jakieś wgłębienia i rysy, lecz trudno było powiedzieć, czy uczyniła je ręka człowieka. Smuga podszedł do przewodnika i zagadnąłŕ- Co mówią znaki na tych kamieniach?

– Znaki? – zdumiał się Kampa. – Czy znalazłeś na nich jakieś znaki?! Smuga zmierzył przewodnika przenikliwym spojrzeniem. Nie mógł odgadnąć, jakie myśli ukrywał Indianin pod obojętnym wyrazem twarzy.

– Od samego świtu rozglądałeś się po stepie szukając tych głazów, a teraz nie wiesz, co mówią wyryte na nich znaki – odezwał się po chwili.

– Skąd możesz wiedzieć, że to człowiek pozostawił znaki? – odpowiedział Kampa. – Może to tylko czas uczynił?

– Ktoś musiał przynieść tutaj te głazy.

– A czy wiesz, kto przyniósł tutaj trawę, krzewy, a tam dalej na stoki gór zielony las? Te głazy leżały w tym miejscu już za czasów, kiedy ojcowie moich ojców zamieszkiwali tę rozległą krainę.

– Być może, ale szukałeś ich i obecnie zatrzymałeś się przy nich.

– Nie mylisz się, bo od tych głazów na zachód znajduje się ścieżka, której szukamy – wyjaśnił Kampa. – Tylko tyle wiem, a jeśli nawet są jakieś znaki na tych kamieniach, to nikt nigdy nie potrafił ich odczytać.

– Daleko jeszcze do ścieżki?

– Już blisko. Ruszamy!

– Kłamie ten Kampa! – wybuchnął Mateo. – Nawet pyłu nie ma na tych kamieniach! Ktoś musiał przynieść je tutaj, wyryć znaki i stale pilnuje, aby były widoczne!

– Jeśli przeżyjesz do zachodu słońca, to przekonasz się, czy mówię prawdę – odrzekł Kampa mierząc Metysa pogardliwym spojrzeniem.

– Grozisz mi?!

– Milcz, Mateo! Nie pora na zwady! – ostro powiedział Smuga, bowiem Kampa i Metys już zaciskali dłonie na rękojeściach noży. – Idziemy!

Nim minęła godzina, przewodnik odnalazł ścieżkę. Smuga bez trudu odkrył na niej ślady dwóch białych i pięciu Indian. Wkrótce też natrafili na miejsce noclegu uciekinierów. Wokół wygaszonego ogniska trawa była zdeptana. Popiół był jeszcze ciepły.

16
{"b":"100825","o":1}