Po czym milczący Hog wrócił wraz z innymi do hali, zajął swoje miejsce przy nieruchomej jeszcze taśmie – i w tym właśnie momencie okazało się, że Hog został oblubieńcem historii.
Oto nagromadzona wściekłość, spotęgowana głodem, rozjątrzonym jedną trzecią porcji, i nie osłabiona Gadaniem wezbrała w nim nagle, przerywając tamy rozsądku. Ni stąd, ni zowąd Belsky stwierdził nagle, że naprawdę, ale to naprawdę ma tego wszystkiego dosyć i że w ogóle pierdoli. Po czym demonstracyjnie rozsiadł się na skrzyni sterującej i opierając nogi o wajchę po raz pierwszy tego dnia otworzył usta, wypowiadając głośno i dobitnie swoje historyczne słowa: „Kurwa mać, nie robię!”
(Powtórzmy to jeszcze raz, bo nikt tego za nas nie zrobi: „kurwa mać, nie robię!”)
Historyczne słowa rozeszły się po hali, w której zapadła nagle pełna przerażenia i napięcia cisza. Po kilku sekundach przerwał ją zgrzyt i szelest ruszających taśm. Wszystkich, z wyjątkiem tej jednej przy której robił, a w tej chwili właśnie nie robił, Hog. Milczenie trwało.
– Belsky, kurwa, rusz dupę, bo zakłócasz rytm pracy – zawołał groźnie majster wychylając głowę z oszklonej kabiny.
– Pierdolę rytm pracy! – wrzasnął Hog, – Pierdolę! Nie robię, kurwa, i już. Pierdolę – powtórzył i jeszcze bardziej demonstracyjnie obrócił się na skrzyni sterowniczej plecami do taśmy.
Cisza trwała. Przyjaciele i znajomi Belsky'ego prze-stępowali niepewnie z nogi na nogę, spoglądając po sobie ze zmieszaniem i nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.
– Belsky, kurwa, rusz dupę, bo cię stąd wypierdolę – ponownie odezwał się majster.
– To wypierdol – doradził mu Belsky i stwierdziwszy, że powiedział, co miał do powiedzenia, zapalił papierosa.
Po chwili namysłu majster opuścił swoją budkę i udał się przenieść konsternację w środowisko nadzoru technicznego. Jego nieobecność w hali wpłynęła jednak na niezdecydowanych dotąd pracowników na tyle skutecznie, że zanim wrócił w towarzystwie inżyniera, stały już wszystkie cztery taśmy, chociaż ich obsługa jeszcze odczuwała lekkie drżenie rąk i nóg. Mimo to, kiedy inżynier usiłował z marszu załatać popękane tamy rozsądku, w hali wszczęto zgiełk, z którego na dobrą sprawę dało się zrozumieć tylko dwa słowa: „kurwa” i „żarcie”.
Widząc bezskuteczność swych wysiłków inżynier popędził po kogoś o większym darze przekonywania, przenosząc tym samym konsternację w sfery dyrektorskie. Tymczasem tamy rozsądku, raz naruszone, rozsypywały się w sposób lawinowy. Wieść o tym, że cała hala nie robi, rozeszła się w niewiadomy sposób po kombinacie i zaowocowała zgrzytem zatrzymywanych taśm. Toteż emerytowany major Instytutu Rozwoju Społeczeństwa, odstawiony przez Bordena na stanowisko dyrektora kombinatu produkcyjnego Rotter AF-VI, po krótkim namyśle zrezygnował z osobistego spotkania ze swoimi pracownikami. W zastępstwie wygłosił do nich mowę przez głośnik, informując ich, zgodnie ze swą wiedzą fachową, kim są, na czyim żołdzie pozostają i jak sobie władza z takimi poradzi. Bezpośrednim skutkiem tej mowy było zatrzymanie ostatnich jeszcze pracujących w kombinacie taśm. Do nierobiących zaczęli przyłączać się majstrowie oraz inżynierowie.
W związku z tym dyrektor uznał za stosowne opuścić na pewien czas teren kombinatu i przenieść konsternację do miejscowej docentury, skąd rozpłynęła się ona kablami po biurach i komendach całego miasta. Hog tymczasem palił kolejnego papierosa i nie odzywał się, skutkiem czego powoli o nim zapomniano. W kilka godzin później nie-robienie w kombinacie okrzepło i zinstytucjonalizowało się, a także przestało być nie-robieniem. Ktoś – nie bardzo wiadomo kto – wygrzebał z zakamarków pamięci słowo „strajk”.
Czas płynął, Hog palił papierosy, strajk rozszerzał się na kolejne obiekty, a przez biura i komendy płynęły do coraz wyższych instancji rozpaczliwe błagania o dyrektywy i decyzje, aż dotarły do samej góry. „Żadnych dyskusji ze zdrajcami” – oświadczył prezydent. – „Kombinat możemy odbudować w kilka miesięcy, a zarazą trzeba wypalić”.
Do Rotteru zaczęły ściągać posiłki, i wcale nie stały bezczynnie. Ale nie mogły być wszędzie, a gdzie ich nie było, szerzyła się, jak to nazwał prezydent, zaraza. W każdym razie posiłkom nie brakowało roboty, przy której nieodpowiedzialny wybryk Hoga Belsky'ego zblakł i szybko zniknął w ludzkiej niepamięci.
Historia będzie zresztą o tych sprawach pisać i szeptać bardzo obszernie. Nie wspomni natomiast o Hogu Belskym, który szybko jej się znudził. Jakoś tak się złożyło, że bardzo długo nie pojawiał się w domu, aczkolwiek krócej, niż to pierwotnie zakładano. Prowadził przez ten czas bardzo uregulowany tryb życia, zerwał z nałogami, tak, że kiedy wreszcie wrócił, wszystkie jego frustracje stały się nieaktualne.
Tymczasem ludzie przez długi czas mieli lepsze tematy do Gadania niż roztrząsanie, jak to się wszystko zaczęło. W końcu nawet ci, którzy byli wtedy w tej właśnie hali, nie bardzo umieli sobie przypomnieć, jak właściwie nazywał się facet, który pierwszy stwierdził, że nie robi. Sam Hog także jakoś nie wyleczył się z małomówności, a nawet można powiedzieć, że uregulowany tryb życia pogłębił w nim tę cechę. Bardzo rzadko opowiadał komuś o swoich historycznych słowach – i tylko przy źródełku, przy kieliszku standardowy, wśród innych porzuconych kochanków historii. I gdyby przyszło mu do głowy zastanawiać się nad tym kiedykolwiek, na pewno nie umiałby powiedzieć, co takiego właściwie ta historia w nim zobaczyła.
Miasto wylewa się na ulicę.
– Sześć dwa siedem do czterdzieści, potrzebuję posiłków.
– Cztery dwa jeden, mam kolumnę około tysiąca z trzeciej estakady na kierunek dziesiąty.
– Czterdzieści do cztery dwa jeden, podrzucam ci sześć pancerek, blokuj ich.
– Czterdzieści, potrzebuję jeszcze dwa razy tyle!
– Kurwa, nie mam! Blokuj tym, co masz!
Miasto wrze. Z ulic, podjazdów, estakad przesiąka tłum. Filtry policyjnych patroli i blokad nie mogą zapobiec jego zbieraniu się na placach i rozwęźleniach przelotówek. W tych miejscach, rozrzuconych symetrycznie wokół centralnych gmachów miasta, formują się rosnące coraz szybciej jeziora ognistej lawy. Tłum, nie wiadomo skąd przybyły, tłum zawsze dotąd spokojny i posłuszny, wykipiał nagle z mieszkań, biur oraz fabryk i kotłuje się na ulicach.
Ale prawo nie śpi. Prawo jest zdecydowane bronić miasta. Ma czym. Jest przygotowane. Gniew nie mógł wykipieć nagle. Instytut zdążył wymodelować sytuację z prawdopodobieństwem sięgającym osiemdziesięciu procent, rozstawić piony na planszy miasta, ściągnąć dodatkowe jednostki gwardii i rozlokować je tuż za blokadami energetycznymi. Wystarczy tylko ogłosić ustalone od dawna hasła, włączyć zasilanie przygotowanych do pracy urządzeń centrum. Dopalając papierosy, przegryzając w pośpiechu ostatnie kęsy śniadania, sympatyczni panowie w nienagannych garniturach zajmują swoje miejsca za pulpitami.
Tłum ich nie widzi, zresztą do wnętrza budynku nie doleci żaden kamień ani butelka. Tłum widzi przed sobą tylko opancerzonych pałkarzy i ku nim kieruje całą swą furię. Ze wszystkich stron wyrusza ku środkowi miasta, tratując kordony. Wezbrana fala, powoli nabierając siły przetacza się ulicą jak lawina, zwalając po drodze pomniki poległych-za-was, co skrupulatnie rejestrują kamery holo z krążących bezustannie nad miastem flajterów. W zamieszaniu lecą szyby, słupy i inne drobne elementy miejskiego pejzażu, tu i ówdzie pojawiają się płomienie. W kilku miejscach drobniejsze oddziały porządkowe stają nagle przed przeważającym liczebnie tłumem. Nie zawsze udaje im się w porę wycofać.
Holomakieta centrum operacyjnego jest tego dnia urozmaicona, jak jeszcze nigdy. Żółte, zielone i czerwone kulki, prostopadłościany i czworościany krążą po niej, uwijając się w tę i we w tę wokół gęstniejącej w centrum masy. Makieta wygląda znacznie ciekawiej, niż samo miasto – pokazuje czystą sytuację taktyczną, nie śmierdzi gazem, nie czuć z niej potu, nie słychać spazmatycznego krzyku ani trzasku gruchotanych kości. Cieszy oko.