Mokarahn mówił swoim normalnym głosem i nie unikał spojrzenia Tonkaia. Nie czuł się zmieszany. Niby dlaczego miałby się czuć?
– Nie zdołaliście rozszyfrować prawdziwych pobudek Sayena Meta, mimo iż jego psychopatyczne skłonności wyraźnie odznaczały się w charakterystyce psychologicznej, którą opracowywał pan ze swoją ekipą…
– Moi chłopcy… – zaczai wbrew sobie.
– Za błędy personelu technicznego odpowiada oficer nadzorujący pracę. Niech pan nie przerywa, kapitanie – zgasił go natychmiast Mokarahn. – Oczywiście, wszyscy odruchowo doszukiwaliśmy się politycznego tła działalności Meta. Nawet nieodżałowanej pamięci senator Borden nie docenił obsesyjnej nienawiści, jaką żywił do niego bratanek, co nawet doprowadziło przejściowo do tragicznych nieporozumień pomiędzy zmarłym a obecnym prezydentem…
Ciekawe, pracował pod Mokarahnem tyle lat i nigdy by nie przypuszczał, że to aż taki sukinsyn. Każdy ma prawo być świnią, ale przecież, kurwa, muszą istnieć jakieś granice, myślał Tonkai. Ale milczał.
Mokarahn tymczasem zasypywał go stertą zarzutów. Trumna. Oczywiście. Utrata Wodena. Przeoczenie roli Geta Kensicza. Jak pan mógł, kapitanie, nie wpaść na to, że Kensicz to zerowiec, skoro nikomu innemu to nawet nie przyszło do głowy? Przecież hipotezy o istnieniu tak zwanej zdolności zerowej, nigdy nie udowodniono w praktyce… Rażące uchybienia proceduralne, o tak, tym zawsze można każdemu przypieprzyć, jak już nie wiadomo, co wymyślić.
Słowa Mokarahna padały w ciszy sali narad jak kamienie. Nawet ich nie słuchał. Przepadło, myślał z goryczą, wciąż nie umiejąc się z tym pogodzić. Jak to się mogło stać? Gdzie popełnił błąd? Ten świat jest jednak stertą złośliwych idiotyzmów, nikt i nic sobie z nimi nie poradzi…
– Czy ma pan coś na swoją obronę?
Zaśmiał się gorzko w duchu. Ma, oczywiście. Że to wszystko gówno, że nowa wersja wydarzeń nie trzyma się kupy. Sayen przekupił Faetnera, opanowany psychopatyczną nienawiścią do senatora. Akurat. Gówno, gówno i gówno. Wszyscy doskonale wiecie, że to Blom go zamordował, i prezydenta także. I wszystkich świadków. I co chcecie ode mnie usłyszeć? Może to, że Blom nie nacieszy się fotelem? Borden umiałby sobie poradzić, ale nikt inny. Zresztą, jakie to ma znaczenie!
– Uznaję słuszność przedstawionych mi zarzutów, panie nadpułkowniku – powiedział spokojnie, podnosząc głowę. – Jestem wstrząśnięty, że wskutek mojej niekompetencji i braku doświadczenia doszło do tak tragicznych następstw – głos mu zadrżał. Powinien jeszcze uronić łzę. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
I już wszystko jasne. To jego wina. Wszystko jest jego winą. Pozostali mogą odetchnąć z ulgą. Patrz, kurwa, Tonkai, na co ci przyszło…
– Oczywiście, nie oskarżamy pana, kapitanie, o złą wolę – odezwał się pułkownik Linden. – Wierzymy, że sprawa waszej żony to niedopatrzenie, które mogło się przytrafić każdemu… no, ale fakty są faktami i jak to się mówi, trzeba z nich wyciągać wnioski. Nie powinniśmy ukrywać, że wszyscy popełniliśmy błąd, dopuszczając do zbyt pochopnej habilitacji naszego młodego kolegi – kiwaj, kiwaj tym łbem, akurat uwierzę w twój smutek.
– Nie pozostaje mi nic innego – podjął po chwili Mokarahn – jak postawić oficjalny wniosek o weryfikację połączoną z przeniesieniem służbowym…
Ronię! Ronię! Gdzie jesteś?! Ronię!
Historia na pewno będzie pisała o wydarzeniach, które miary miejsce w Rotterze kilka dni po śmierci senatora Bordena. Bo Rotter to miejsce, które Historia polubiła szczególnie. Będzie się potem długo, na wielu ciężkich stronicach analizować przyczyny i tło zajść, rozrysowywać ogromne wykresy, grzebać się w stertach faktów i dopasowywać je do obowiązujących teorii socjonicznych, wyginając je przy tym w karkołomne zygzaki.
Jednak nie zawsze. Historia pisana przez moralistów, historia mówiona i historia zakazana wskażą konspiracyjnym szeptem na szefa Instytutu drugiej strefy, na docenta Rotteru, na kierownictwo biura zakładów dystrybucji komunalnej, będą przebąkiwać o jakichś nieoficjalnych poleceniach dyrektora Instytutu, o tajemniczym rozpłynięciu się zapotrzebowań dystrybucyjnych w biurach ZDK, o tym, że w przeddzień zajść, gdy wszystkie magazyny miasta ziały przejmującą pustką, oficjalne raporty stwierdzały, że żywności jest w nich jak zwykle w bród i skromne dostawy ominęły starannie stolicę strefy. Może ktoś tak poufnie nakazał, a może był to efekt zwykłego, powszedniego burdelu, dla którego nie trzeba wcale szukać dodatkowych uzasadnień?
Zostawmy te sprawy w spokoju. Ważne jest tylko, że żadna historia, ani ta oficjalna, ani ta szeptana, nie wspomni nigdy ani słowa o Hogu Belskym. Bo i w zasadzie nie bardzo ma o kim wspominać. Podobnych Belskemu pijaczków, kiwających przy taśmie od pierwszego do pierwszego, można by na całej Terei, nie tylko w II strefie, liczyć na setki tysięcy. I naprawdę Hog nie wyróżniałby się zupełnie, gdyby nie fakt, że tego dnia przyszedł do roboty skacowany i wściekły – a historia kocha ludzi wkurwionych i darzy ich szczególnymi względami. Tak więc Hog z miejsca wpadł jej w oko.
Kac Hoga był naturalnym skutkiem nadużycia napojów wyskokowych w postaci wódki standard, co od czasu do czasu zdarza się każdemu, i nikt się z tym nie kryje. Nadużycie wynikło z frustracji, która wzbierała w Hogu od wielu dni, co zdarza się każdemu. Ta z kolei wynikała z pewnych problemów natury fizjologicznej, które również zdarzają się każdemu, aczkolwiek nikt się do nich nigdy nie przyznaje.
Los – czytaj „Historia” – chciała, aby żona Hoga nie odwzajemniała jego niemocy, wręcz przeciwnie, z dnia na dzień czuła się coraz bardziej zirytowana i dawała temu wyraz, co wprawdzie nie rozładowywało jej frustracji, ale znakomicie pogłębiało frustrację jej męża i skłaniało go do zwiększenia spożycia wódki standard, co z kolei potęgowało jego kłopoty fizjologiczne – i o to właśnie chodziło.
W każdym razie, krytycznego dnia Hog Belsky przekroczył bramę kombinatu produkcyjnego Rotter AF-VI wściekły i skacowany, nie przypuszczając wcale, że jest wybrańcem Historii. Był tak skacowany i tak wściekły, że w ogóle się do nikogo nie odzywał i absolutnie nie obchodziło go niczyje gadanie. Ludzie bowiem gadali w Rotterze już od rana, i nie było to zwykłe gadanie, ale Gadanie – Gadanie znakomicie znane, swojskie, dające ulgę i będące samo w sobie przyczyną, celem i skutkiem. Wskutek swego stanu ducha Hog nie brał w Gadaniu udziału, przez co nie dowiedział się o wczorajszym wystąpieniu w holo docenta strefy i jego zapewnieniach, że absolutnie niczego nie zabraknie. Dzięki kacowi więc jego skumulowana wściekłość nie rozpłynęła się w Gadaniu.
Tak więc Hog Belsky milczał przez cały dzień, siedząc przy taśmie i z ponurą miną szarpiąc na przemian cztery obsługiwane przez siebie wajchy – co wcale nie rozpraszało jego wściekłości, przeciwnie, potęgowało ją, podobnie jak pragnienie oraz pojawiający się po pewnym czasie głód.
Głód zresztą narastał stopniowo w całej hali, aż do punktu kulminacyjnego, kiedy to taśmy zatrzymywały się na piętnaście minut i całe zgłodniałe stado ruszało do stołówek, gdzie każdy wchłaniał standardową porcję standardowych syntetycznych ekstraktów białkowych, sztucznie barwionych, witaminizowanych oraz doprawianych – podobno do smaku. Po czym syte już stado wracało do hali, każdy stawał przy taśmie i dalej w skupieniu przekładał wajchy.
Krytycznego dnia hala, na której robił (nie pracował, ale robił – co ważne, gdyż na Terei nigdy się nie pracowało, a tylko robiło się na lub w) Hog, ruszała do zbiorowej stołówki w czwartej kolejności. Sześć innych hal wróciło już do przekładania wajch, aczkolwiek nie czuło się syte i Gadało ponad zwykłą miarę, kiedy milczący Hog wraz z innymi dowiedział się, że ze względów obiektywnych i przejściowych, których wyszczególnienie zajęło Zaufanemu kilka cennych minut, że – krótko mówiąc – wyjątkowo otrzymają dziś po jednej trzeciej standardowej racji i że powinni być wdzięczni, bo niełatwo przyszło ten luksus im zapewnić.