Ignacy, choć tyż chyba, co i miarkował, a zły Gonzala zamiar w tym wszystkim przeczuw przeszkodzić nie może żeby mu własne jego skoki, huki, z kimiż Horacja hukami i skokami w jedność się nie zlewa jakby już towarzyszami albo braćmi byli. Widział to wszystko Tomasz, a jakby nie widział…
Ale Pusto. I choć to wiadoma nadchodzących spraw straszność, choć Syna uwodzą, wszystko Puste, Puste, aż człowiek o strach, o zgrozę się modli i ich jak kania dżdżu wygląda bo nad strach okropniejsza Niemoc Strachu. Ale my jak Suche Badyle, jak Próżna Butelka, a też wszystko nam jak Pusta Bania. Na trzeci dzień tedy taki mnie zdjął Lęk z przyczyny właśnie Braku Lęku, żem do sadu poszedł i tam pośród krzewów rozpacz moją, klęski moje, grzech mój rozpamiętując, źródło ożywcze Bólu, Zgrozy, obudzić pragnąłem. Rzekłem tedy:
– Jam Ojczyznę stracił. Ale nic, pusto. Rzekłem:
– Ja z Puto na hańbę Ojca się stowarzyszyłem. Ale co tam, nic. Powiadam:
– Tu śmierć, tu Hańba zagraża. Ale i mało co z tego. Śliwki na śliwce rosły i jedną zjadłem, ale większy jeszcze Lęk mnie schwycił: że to, zamiast się lękać, śliwki jem. Ale nic, pusto, jak Mech, jak Macierzanka… i śliwki na ścieżce jem małe, ale smaczne, a słonko przygrzewa, przygrzewa, aż tu w dali Tomasza ujrzałem za drzewami… który po ścieżkach chodził, medytował i ramiona do góry wznosił, a jakby Gromów, piorunów przyzywał… ale śliwkę podniósł, zjadł… Idę dalej, a za krzakiem lgnąc leży z wzrokiem w przestrzeń zatopionym i chyba myśl jego ważna, Ciężka, bo zmarszczony coś w sobie waży, może coś i postanawia… ale nic, śliwkę zjadł jedną, potem drugą. Muchy złociste brzęczały. Ja po ścieżkach, po alejkach chodzę i śliwki zajadam, a na jarzyny, na owoce się pogapuję. Ale ktoś za płotem Syka. Poszedłem do plota, a tam na łączce Bryczka, na niej Pyckal, Baron i Ciumkała, a Baron bat trzyma i konie srokate: dopiroż na mnie kiwają, sykają.
Przez płot przelazłem. Powiadają:
– A co tam nowego, co słychać? Mówię:
– Chwalić Boga, wszystko dobrze. Powiada Baron:
– Tu w pobliskiej Estancji tych podjezdków kupowaliśmy, siadajże z nami, zobaczysz, jakie chody ostre. Ale widzę, że ostrogi przy butach mają, więc powiadam:
– Na bryczce a przy Ostrogach, to pewnie konno gdzie się wybieracie.
Odrzekł mnie Ciumkała:
– Koni pod wierzch próbowaliśmy w Estancji.
Siadłem więc na Bryczkę: a wtenczas mnie Ostrogę Pyckal w łydkę wraził, ażem z Bólu strasznego, okropnego, mało nie omdlał; oni zaś batem po koniach i w galop! Tu konie, batem ćwiczone, jak Szalone gnają! Tu psy wyskoczyły, szczekają, doskakują, ujadają! Tu ja z Bólu przeszywającego ani się ruszyć nie mogę, bo ostroga owa zakrzywiony szpikulec miała i, raz w ciało wrażona, jak Kleszczami się w żywym mięsie utwierdzała. Tyle więc tylko sił miałem, żem do Pyckala zawołał:
– Nie ruszaj, nie ruszaj, boli!… a on za całą odpowiedź Wrzasnął, Ryknął jak Szalony, jak Obłąkaniec jaki, Potępieniec, i nogą swoją gwałtownie pokręcił. Od czego Ból Bolesny, że mnie świeczki w oczkach i zemdlałem.
Gdym zmysły odzyskał, w piwnicy jakiejś się ujrzałem, słabo światłem z małego okienka rozjaśnionej. W pierwszej chwili anim zrozumieć mógł skąd się tu wziąłem, ale Barona, Pyckala, Ciumkały widok, którzy na drugim tapczanie siedzieli, a głównie widok Ostróg owych strasznych, Zakrzywionych, które do butów przytwierdzone mieli, wprędce mnie dziwność przygody mej uwidoczniły. Myślałem jednakowoż, że to oni chyba co popili i z przyczyny jakiejś między sobą Zwady, może i dawniejszej, to ze mną zrobili. Więc powiadam:
– Na Boga żywego, ludzie, chyba pijani jesteście, powidzcież mnie gdzie jestem i za co mnie prześladujecie, bo na wszystko co święte zaklinam się, żem wam nie winien. Za całą odpowiedź tylko Dychanie ich Ciężkie, umęczone, usłyszałem, a na mnie oczami jakimiś niewidzącymi spoglądają i rzekł Baron:
– Milcz, na Boga, milcz! Tak więc siedziemy, milczemy. Wtem Ciumkała ruszył nogą, Baronowi ostrogę swoją wraził w udo! Zawrzasł Baron z bólu okropnego, ale nie rusza się, ruszyć się boi, żeby mu głębiej jeszcze szpikulec nie zalazł… i jak w potrzask złapany cicho, cicho siedzi… aż tu po jakimś czasie Pyckal krzyknął i ostrogę swoje Ciumkale wbił, który w ostrogi potrzasku zbladł, ale skamieniał. I znów cicho Siedzą.
Godziny mijały na takimż milczącym siedzeniu, a ja i odetchnąć nie śmiałem drżąc, żeby mnie który z Szaleńców ostrogi nie wrzepił. Nie zliczę wiele mnie myśli najdzikszych dręczyło, a już na tych obliczach zarośniętych, zapadłych, jak Chrystus na krzyżu rozpiętych, a tyż Piekłem żywym gorejących, najokropniejsze czytałem wyroki. Aż tu drzwi się otwierają i nie kto inny tylko Rachmistrz stary, Rachmistrz ten sam co to mnie Akt wciągania uczył, tenże Rachmistrz we własnej osobie się ukazał! Rachmistrz poczciwy! Ale jakaż to Rachmistrza odmiana! Z wolna, jak trup blady, do nas się przybliża, usta wykrzywione, zaciśnięta szczęka, oko w słup, a Drży jak osika… nie mniejsze wszakże Barona, Pyckala i Ciumkały drżenie, nie mniejsze ich, a jakby śmiertelne, stężenie! Ostrogę miał on do buta przypiętą i, przybliżywszy się, tuż koło mnie stanął, a gdy nikt słowem się nie odzywa, gdy oddech prawie zapierają, ja, jak trup, nic nie mówię, nie oddycham, siedzę… Owóż chyba ze trzy albo cztery godziny my tak Przesiedzieli, jeden przy drugim, bez ruchu, bez głosu, a coś tam Między Nami rosło, rosło, rosło, i, gdy już pod Niebiosa chyba urastało, gdy od świata większym, silniejszym się stało, Rachmistrz mnie Ostrogę swoje ciach, ciach!… W łydkę wraził! Od czego na ziemię upadłem w Bólu najokropniejszym, i przeszywającym… on zaś krzyknął, za głowę się złapał. Na ziemi leżąc i ostrze owe zakrzywione co mnie w Potrzask przyłapało, czując, wcale już się nie ruszałem, aby Bólu Bólem nie pomnożyć. I znowu cisza nastała, a może ze dwie albo trzy godziny trwała. Na koniec westchnął głęboko Rachmistrz i cicho bardzo się odezwał:
– Przytwierdzić jemu do buta Ostrogę. Mnie więc Ostrogę do prawego bucika przytwierdzono, on zaś powiada:
– Teraz do Związku naszego Kawalerów Ostrogi należysz i Rozkazy moje masz wypełniać, a także dbać żeby tamci rozkazy moje jak należy wypełniali. Ucieczki, ani zdrady żadnej, nie próbuj, bo ci Ostrogę zadadzą, a jeżelibyś choć najmniejszą chęć Zdrady, Ucieczki w którym z towarzyszów twoich spostrzegł, jemu Ostrogę masz wrzepić. A jeślibyś tego zaniedbał, tobie ją wrzepią. A jeśliby ten, kto tobie Ostrogę wsadzić ma, tego zaniedbał, jemu niech inny Ostrogę wsadzi. Pilnujże się tedy, a i innych pilnuj, i na najlżejsze poruszenie uważaj, jeśli nie chcesz Szpikulca doznać Bolesnego, ach, Strasznego, ach Piekielnego Szpikulca tego Diabelskiego! I, pot z czoła bladego otarłszy, ciszej powiada:
– Pofolguj mięsień, to ci wyjmę.
Ale pofolgować trudno; bo najprzód mnie Strach musiał pofolgować. A gdy ja po długich staraniach nieco folgi u Strachu mego dla mięśni moich ubłagałem, za najlżejszym Szpikulca poruszeniem znowuż mnie mięśnie tężały i świeczki w oczach, w czaszce łupie, Rozsadza, oj, chyba Ziemia i Niebo pękają! Aż mnie ostrogę wyszarpnął z Krzykiem strasznym, wyjąc, kopiąc i taki Ból sprawił, że znowuż w długie omdlenie popadłem. Gdy się zbudziłem, Rachmistrza nie było, a tylko Pyckal, Ciumkała, Baron siedzą i na siebie spoglądają. Mnie w głowie postać nie mogło, abym od Przyjaciół był więziony, a i drzwi wcale na klucz zamknięte nie były; ot, wstać i wyjść. Wszelako i obawy, abym znowu Ostrogi nie doznał, bez ruchu żadnego, bez słowa siedziałem. Oni tyż siedzą. Aż w końcu ruszył się trochę Baron, a zaraz tyż Ciumkała Ostrogą ruszył; ale rzekł Baron:
– O pozwoleństwo proszę, abym do garnka poszedł, strawy przyszykował, bo dziś kolej moja. Dopiroż pozwolenie mu danem zostało i do garnka poszedł, ale Pyckal tuż przy nim i Ostrogą; a Pyckala Ciumkała pilnował, ze mnie tyż oczu swoich nie spuszczając. Znów tedy silnie się tam natężyło, ale, gdy strawę nagotowano, nieco sfolgowało i jęknął Ciumkała: