Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po tych słowach Arcymechanik dał kilka wielkich susów i zatrzymał się przed postacią stojącą nieruchomo w szeregu automatów. Bajdoci podążyli za nim. Oczom ich ukazała się postać Pietrka, który szklanym wzrokiem bezmyślnie patrzył przed siebie. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, a nogi przymocowane do chodnika metalowymi klamrami.

– Chłopiec ten – rzekł Arcymechanik – wbrew zakazowi podpatrzył jeden z najnowszych moich wynalazków i puścił w ruch jego mechanizm, ujawniając przedwcześnie tajemnicę. Został za to ukarany. Przestał być człowiekiem, a stał się automatem, automatem do lizania znaczków pocztowych. Mogę go wam zademonstrować.

To mówiąc Arcymechanik wetknął swoją iglicę do otworu umieszczonego pod lewą pachą Pietrka i przekręcił trzykrotnie.

Pietrek automatycznym ruchem otworzył usta i wysunął język.

Patentończycy jeden po drugim zbliżali się do automatu, przykładali do wysuniętego języka znaczki pocztowe i nalepiali je na przygotowane zawczasu koperty. Po wyjęciu iglicy Pietrek schował język, zamknął usta i nadal stał nieruchomo, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem.

Pan Kleks był głęboko wstrząśnięty tym widokiem. Wiedział, że dla Pietrka nie ma już ratunku. Długo stał w milczeniu, a potem zbliżył się do nieszczęsnego chłopca i złożył pocałunek na jego czole, które było zimne jak metal.

Odwrócił się wreszcie do Arcymechanika i rzekł drżącym głosem:

– Twarde jest prawo patentońskie, które zmieniło tego dzielnego chłopca w automat. Ciekawość jego została ukarana zbyt surowo. Skoro nie możemy odwrócić tego, co się stało, nie chcemy dłużej pozostawać w kraju, gdzie ludzie zamiast serc mają stalowe sprężyny. Wypuśćcie nas stąd czym prędzej. Jest to nasze jedyne życzenie.

Bajdoci, do głębi oburzeni, otoczyli pana Kleksa i również domagali się natychmiastowego opuszczenia tej posępnej wyspy. Tylko sternik stał na uboczu i wołał:

– A ja nie chcę! Nie chcę być ślepym do końca życia. Tutaj przynajmniej widzę. Pozwólcie mi zostać!

– Nie mamy nic przeciwko temu – oznajmił Arcymechanik. – Rozumiemy, czym jest wzrok dla człowieka. Opalizujące szkła szybko tracą swą moc i często trzeba je zmieniać. A zmienić je można tylko w Patentonii. Pozwólcie więc waszemu sternikowi, aby został u nas. Będzie pracował tak, jak my, i żył tak, jak my. Bo u was nikt nie potrafi przywrócić mu wzroku.

Zapanowało ogólne milczenie. Pan Kleks usiłował stłumić w sobie niechętne uczucia względem Patentończyków, których znienawidził za bezduszność. Uważał, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby Arcymechanik wyjawił tajemnicę opalizujących szkieł. Ale ten wyniosły i zimny włodarz Patentonii poczuł się dotknięty w swoim poczuciu władcy i nic nie mogło go przejednać.

– Dobrze – powiedział pan Kleks – niechaj sternik zostanie. Wprawdzie, jeśli o mnie idzie, wolałbym być ślepym w Bajdocji niż królem w Patentonii, ale to już sprawa czysto osobista.

Po tych słowach odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku placu. Bajdoci podążyli za nim. Ponad ich głowami w zwinnych skokach przemknęli Patentończycy. Zgromadzony na placu tłum przyglądał się w uroczystym skupieniu pracy kilkunastu mechaników krzątających się dokoła lśniących, nowiutkich świdrowców, gotowych do odlotu.

Arcymechanik przywołał Bajdotów i udzielił im szeregu wyjaśnień oraz wskazówek, jak obchodzić się z mechanizmem tych latających kul. Trzeba przyznać, że był to mechanizm niezmiernie prosty. Nawet dziecko mogło posługiwać się nim z łatwością. Pan Kleks wsiadł do jednego ze świdrowców i odbył próbny lot, który wypadł całkiem zadowalająco.

Skoro przygotowania do odlotu były już zakończone, Arcymechanik zwrócił się do pana Kleksa i rzekł:

– Znajomość nasza pozostanie mi w pamięci na zawsze. Umiem łatwo zapominać drobne nietakty moich gości, ale nie zapomnę nigdy chwil głębokiego wzruszenia, jakie budzi we mnie najkrótsze nawet obcowanie z wielkim uczonym. Pomnik, który wzniesiemy na tym placu, upamiętni wasze niezwykłe odwiedziny, a plac otrzyma nazwę placu Ambrożego Kleksa.

Przy tych słowach Patentoniusz XXIX pociągnął pana Kleksa za ucho, po czym mówił dalej:

– Wszystkie świdrowce są obficie zaopatrzone w żywność, nadto każdy z was otrzyma na drogę okrycie, bo w górze jest bardzo zimno. Patrzcie, te peleryny są mego wynalazku. W każdym guziku mieści się mała bateryjka, z której przepływa przez płaszcz równomierna fala ciepła. Temperaturę można regulować przez włączenie jednego, dwóch albo trzech guzików. A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać was i życzyć szczęśliwej podróży.

Podczas gdy Patentończycy rozdawali Bajdotom peleryny, pan Kleks wygłosił krótkie pożegnalne przemówienie i podziękował Arcymechanikowi za gościnność.

Sternik był niesłychanie wzruszony. Pobiegł do swoich towarzyszy podróży i ściskał ich po kolei, głośno szlochając.

– Wiem, że już nigdy nie usłyszę bajek Wielkiego Bajarza! – wołał z płaczem. – Wybaczcie mi, ale nikt z was nie wie, co to jest ślepota! Może tutaj jakoś się oswoję, będę się opiekował Pietrkiem… Wybaczcie, bądźcie zdrowi!

Pan Kleks ze łzami w oczach ucałował sternika, skłonił się jeszcze raz Arcymechanikowi i zgromadzonym Patentończykom, po czym dał Bajdotom znak, aby wsiadali do świdrowców. W każdym z nich usadowiło się po dwóch Bajdotów, a do ostatniego wsiadł sam tylko pan Kleks. Patentończycy zaintonowali na nosach pożegnalnego marsza i po chwili piętnaście świdrowców uniosło się w górę. W miarę oddalania się od ziemi, zgromadzeni na placu ludzie stawali się coraz mniejsi, a po kilku minutach przypominali już roje ruchliwych mrówek. Niebawem też cała Wyspa Wynalazców, zwana Patentonią, wyglądała z góry jak talerz pływający po powierzchni morza.

WALKA Z SZARAŃCZĄ

Pan Kleks nawet nie zauważył, że odzyskał znowu swój normalny wzrost. „Zdaje się, że wynalazki tych bezdusznych durniów są złudne i nierzeczywiste” – pomyślał z niesmakiem. Gdy jednak włączył ogrzewające guziki płaszcza, poczuł we wszystkich członkach przyjemne ciepło. Następnie wypróbował aparat do zgadywanie myśli i na maleńkim ekranie zobaczył szereg bezbarwnych i jednostajnych obrazów. Były to myśli marynarzy, którzy widocznie oddawali się swoim codziennym marzeniom. Jedynie myśli kapitana raz po raz wracały do Patentonii, krążyły wokół sternika, zatrzymały się na Pietrku i wybuchały gniewnymi iskrami nad głową Arcymechanika.

Pan Kleks włożył swoje dalekowzroczne okulary, rozpostarł samoczynną mapę – dar Patentoniusza XXIX i poszybował na północno-zachód. Pozostałe świdrowce leciały za nim na podobieństwo klucza żurawi.

Niebo było czyste, ale przejmujący chłód wdzierał się do kabin. Na szczęście wszystkie ogrzewające guziki działały sprawnie, toteż Bajdotom ziębły jedynie uszy i nosy. Pan Kleks podniósł do góry swą rozłożystą brodę i wtulił w nią twarz jak w ciepły szal. Rozglądał się pilnie dokoła, podawał przez mikrofon rozkazy i krótkie komunikaty o trasie lotu.

– Lecimy na wysokości osiemnastu tysięcy stóp… Na prawo rozciąga się Archipelag Wysp Gramatycznych. Stamtąd rozchodzą się na cały świat reguły i prawidła pisowni… Przed nami na wprost rozpościera się Morze Kormorańskie… Zbliżamy się z szybkością dwustu dwudziestu mil na godzinę do kraju Metalofagów… Jest obecnie jedenasta czterdzieści pięć czasu środkowo-obiadowego… Wyłączam się…

Bajdoci posilili się pastylkami odżywczymi, w które świdrowce były obficie zaopatrzone. Pastylki zawierały trzy smaki mięsne, trzy jarzynowe i dwa owocowe, a nadto składały się częściowo z wina ananasowego w proszku.

Lot przez dłuższy czas odbywał się pomyślnie. Po bezchmurnym niebie rozpływała się jasność słonecznego dnia, a w dole, poprzez krystalicznie czyste powietrze, widniała powierzchnia morza, przypominająca zieloną pomarszczoną ceratę na biurku. Nagle w odbiornikach rozległ się wzburzony głos pana Kleksa:

– Uwaga, uwaga! Od wschodu zbliża się chmura… Ogromna chmura… Zakrywa cały widnokrąg… Nie mogę jeszcze powiedzieć nic pewnego, ale zdaje się, że to trąba morska… Zniżamy lot! Przygotować pompki ratownicze! Nie bać się! Jestem z wami…

10
{"b":"100689","o":1}