– Moetle… – szepnęła, wyciągając do trupa otwartą dłoń. Zamoyski wbił palce w jej bark. On wiedział, że to nie
jest Moetle.
– Smaug!
– Nadal czysty. Rrrozlożyć go? Prrroszę się odsunąć!
– Może faktycznie się odsuńmy – mruknął Zamoyski, podnosząc Angelikę na nogi i ciągnąc wstecz.
Zmartwychwstaniec również wstawał. Noga, ręka, noga, tułów – jak rozstrojony android.
Światło laserów „Katastrofy" musiało go razić – osłonił się ramieniem, ledwo stanął na szeroko rozstawionych stopach.
– Veron. Spalisz go, gdy zbliży się do mnie lub stahs McPherson na dwa metry.
– Rozumiem – rzekł z powietrza Veron.
– Nie ma potrzeby – odezwał się Zmartwychwstaniec. Wymawiał słowa powoli, z przesadnym ruchem warg i nachyleniem głowy, jakby każda głoska kosztowała go całą zawartość pluć. – Nic złego wam nie… – tu zatchnął się i, machając rękoma, wypluł jakiś krwawy skrzep; dopiero wtedy podjął: -…w moim mieście.
– W twoim mieście? – Angelika wyrwała się Za-moyskiemu, odstąpiła ku krawędzi dachu.
– Moim mieście, mojej planecie, moim świecie – przytakiwał Zmartwychwstaniec.
– Suzeren…? – szepnęła.
Zamoyski pokręcił przecząco głową, nie odrywając spojrzenia od nie do końca odrestaurowanego oblicza Zmartwychwstańca. Zdało mu się nawet, że dostrzega wśród masakry warg i ruiny zębów zaczątki ironicznego uśmiechu.
– Ty wiesz, prawda? – szepnął trup. Zamoyski nie odpowiedział.
– Pamiętasz, pamiętasz – zanucił Zmartwychwstaniec. – Takiego cię stworzyłum, byś zapamiętał i zrobił, co trzeba; byś przynajmniej miał szansę.
Najbardziej przeraził Angelikę spokój, z jakim wysłuchiwał tego Zamoyski.
– Veron! – krzyknęła.
– Nie! – powstrzymał ją Adam. – To tylko manifestacja. Jej zniszczenie nic nie da.
– Manifestacja – kogo? czego? Zignorował ją.
Wpatrywał się w Zmarwychwstańca, a Zmartwychwstaniec – w niego. Angelika, trzeci wierzchołek tego trójkąta, przeskakiwała spojrzeniem od jednego do drugiego. Oni przekazywali tu sobie wzrokiem dawne sekrety – ustanowione tu zostało między nimi porozumienie, odnowione przysięgi, potwierdzona przynależność; tak witają się w milczeniu odwieczni wrogowie, bracia światła i cienia, zawróceni z zaświatów Abel i Kain.
Wydawało się Angelice, że przez te kilka dni wspólnej tułaczki po jelitach wszechświata mniej więcej poznała Adama. Teraz, na jej oczach, sekunda za sekundą, Zamoyski cofa się do postaci tego samego mężczyzny-anachroni-zmu, jakim go spotkała na weselu w Farstone – zagadki dla wszystkich gości, zagadki dla siebie samego. Nie potrafi już Angelika stwierdzić, co oznaczają te zaciśnięte wargi, podany do przodu tułów z wychylonymi masywnymi barami, drobny ruch głowy w górę i w dół, jakby Zamoyski coś przełykał oczami, zassawszy spojrzeniem i odgryzłszy szybkim mrugnięciem od obrazu Zmartwychwstańca.
– Umarłem tutaj – mówi.
– Wszyscy umarliście – odpowiada Zmartwychwstaniec. Prócz dolnej szczęki, nie porusza się żadna część jego
ciała.
– Nie odlecieliśmy. -Nie.
– Nie jestem Adamem Zamoyskim.
– Jesteś.
– Jak to możliwe?
– A jak robicie to w Cywilizacji? Pustak wyhodowany od nagiego DNA, umysł sczytany z nagiej informacji – czy
tak trudno wpierw odrobinę zmodyfikować tę informację? Albo i napisać ją od nowa? Potem włożylum ciała do ana-biozerów wraku. Nie czytałeś własnych plików rezurekcyjnych? Archiwalne DNA astronautów z dwudziestego pierwszego wieku nie pokrywa się z twoim.
– Nie ma zatem ciągłości. Zostałem napisany – jak program.
– Czy intencja stworzenia czyni aż taką różnicę? Ostatecznie wszyscy stanowimy realizację mniej lub bardziej skomplikowanych programów. Ja samu zostatum stworzony w określonym celu.
– Ul. -Tak.
– Ty jesteś Inkluzją Ultymatywną.
Angelika zwraca spojrzenie na Zmartwychwstańca.
– Powiedzmy. – Trup szczerzy się krzywo. – To trudno stwierdzić z całkowitą pewnością. Przyjmijmy, że jestem Ul tego wszechświata.
– Nie ma czegoś takiego, jak „Ul tego wszechświata"! – wybucha Angelika. – Jest tylko jedna Ul!
Zmartwychwstaniec po raz pierwszy obraca ku niej głowę.
– Mam jednak na ten temat trochę lepsze informacje, moje dziecko – rzecze. – Byłum przy stworzeniu tego wszechświata. W istocie aktywnie w tym procesie pomagałum.
– Więc to prawda, co twierdzą niektórzy meta-fizycy. Ze nasz kosmos to również inkluzja, odcięta od jakiegoś nadkosmosu.
– Tak, oczywiście. Uciekaliśmy – nasza Cywilizacja uciekała.
– Przed kim?
– A czego boją się Cywilizacje? Tylko jednego: zmiany. Wymuszonej przez presję Cywilizacji z wyższych rejonów Krzywej. Jak wyzwolić się spod tej presji? Tylko tak: od-
kraftowując się do wszechświata o takiej kombinacji stałych fizycznych, w której bylibyśmy Formą Doskonałą już tacy, jacy jesteśmy; znajdując sobie na Wykresie Thieviego punkt, którego Komputer Ostateczny odpowiada naszej konstrukcji psychofizycznej.
– Jesteś inkluzją logiczną Cywilizacji, która stworzyła nasz wszechświat. I owa Cywilizacja, największa możliwa potęga tego kosmosu – gdzie ona? – Angelika rozgląda się teatralnie. – To chude słońce, ta planeta, to miasto – tylko tyle pozostało?
– I ja – uśmiecha się upiornie Zmartwychwstaniec.
– I ty. Tylko tyle?
– Tak naprawdę – tak naprawdę to nie jest miasto. -A co?
– Magazyn.
– Magazyn czego?
– Haków.
Angelika milczy, próbując objąć wyobraźnią ten obraz.
Magazyn? Te wszystkie „domy", te bezokienne i bez-drzwiowe budynki, tysiące, setki tysięcy czarnych prostopadłościanów, od horyzontu po horyzont, od wież do wież, i w nich – co? Zbita masa krystaliczna, biliony bilionów bilionów atomów, a na każdej cząsteczce, każdym kompleksie cząstek – Zahaczony Sak.
Miriady Saków, tak małych, że mieszczą jedynie Kły, i tak wielkich, że mieszczą galaktyki. Galaktyki, wszechświaty, drzewa wszechświatów.
Narwa: muzeum nieskończoności.
– Więc tylko ty – szepcze Zamoyski. – Reszta – co się z nimi stało? Zdegenerowali się? Zamknęli się w eremach swoich Saków? Pozostałuś, by ich strzec? Przed kim?
Nami, Cywilizacjami przypadkowo wygenerowanymi z waszej inkluzji?
Zmartwychwstaniec wraca wzrokiem do Adama.
– Nie jesteście w stanie mi zagrozić. Wszystkie wasze poszukiwania Ul ograniczone są do zmiennych meta-fi-zycznych znanych wam z tego wszechświata. A ja znam znacznie obszerniejsze Wykresy Thieviego, wszechświaty oparte o fizyki nieporównanie bogatsze. Których nie potraficie się domyśleć ani sobie wyobrazić. Jaka będzie ta wasza Ul? Nędzny bękart.
– Ach, przecież ty samu nie jesteś pewnu swego statusu – rzecze powoli Zamoyski. – Ul? „To trudno stwierdzić z całkowitą pewnością". Bo nie masz pewności, czy poza fizykami, jakie znasz, nie kryją się zmienne, na których oparte są inkluzje logiczne bijące ciebie na głowę. Prawda? Dręczy cię ta wątpliwość: „Czy także wszechświat, z którego samu pochodzę, nie stanowi inkluzji wszechświata jeszcze bogatszego?" A może i tamten nie był pierwszym? Co?
Zmartwychwstaniec unosi rękę.
– Tak, więc znasz cel, czy w istocie nie znałeś od początku?
– Cel…?
– Cel swojego istnienia. Zamoyski śmieje się kpiąco.
Ale Zmartwychwstaniec nie reaguje, nie zmienia wyrazu twarzy, nie mruga nawet; czeka w milczeniu.
Zamoyski wzrusza ramionami, odwraca się, podchodzi do krawędzi dachu. Tu siada, spuściwszy nogi w cień wąskiej ulicy.
Angelika siada obok.
– Wierzysz nu?
Dziewczyna nie potrafi znieść milczącej obecności Zmartwychwstańca za plecami i co chwila ogląda się nań
przez ramię: trup Moetle'a stoi jak stał, wpółuśmiechnięty, wpatrzony w Zamoyskiego. Jest cierpliwy nieskończoną cierpliwością rzeczy martwych.
Adam unosi w zamyśleniu głowę i oślepiają go lasery „Katastrofy".
– Zgaś to, Veron – mruczy.
Z głuchym łomotem zapada noc, bezksiężycowa, za to przebogata gwiazdami.