Adam usiadł ciężko. Obmywany falami niskiego głosu Smauga, prawie nie słyszał wrzasków torturowanej manifestacji. Angelika zaś musiała pytać bardzo cicho, bo jej nie słyszał w ogóle.
Angelika. Ona jest w szoku, cudem przecież uszta śmierci, to na pewno są po prostu objawy tej zduszonej histerii…
Popatrzył w górę, na morze. Uspokoiło się, lazurowa toń odbijała jasne słońce (samo wciąż niewidoczne). Uciec stąd, nie patrzeć, nie słyszeć, zanurzyć się w chłodnej, czystej wodzie…
Wrócił do dziewczyny.
– Zostaw nu. Wiem, jak wyjść spod blokady. Chodź. Powiadomisz tatusia i skończy się to safari.
Dzieciak momentalnie przestał krzyczeć, jakby ktoś podniósł igłę gramofonu. Angelika odepchnęła jego stopy od ognia, skrzywiła się przy tym czując smród palonego ciała.
– Niemożliwie – sapnęła, łapiąc oddech. Podniosła wzrok na Zamoyskiego. – Jak?
– Ja się nie znam na Plateau – rzekł. – Ale wiem, że jeśli coś tutaj widzisz – ogarnął ruchem ręki wnętrze pętli – to możesz się tam też dostać. A widzieliśmy Kieł, prawda?
Zamrugała, przygryzła wargę.
– Tak. Masz rację. Nie pomyślałam.
– No to chodźmy.
Obejrzała się na chłopca o spalonych nogach.
– No co? – ponaglił ją Zamoyski.
– W chwili gdy wyjdziemy spod blokady – mruknęła – w tej samej sekundzie onu wróci na swoje Pola Plateau. Odzyska kontrolę i zmiażdży nas.
– Nieprawda! – zaprzeczył gorąco malec.
– Prawda, prawda – powtarzała Angelika, rozglądając się po okolicy.
Odeszła kilka kroków i podniosła coś z wysokiej trawy. Odwróciwszy się, strzeliła z biodra. Strzelba trzasnęła sucho, chłopakiem rzuciło pod stopy Zamoyskiego. Adam
odskoczył. Strzeliła po raz drugi; tak myśliwi dobijają zwierzynę. Dzieciak przewrócił się na twarz i zamarł. Cokolwiek z niego wyciekało, chciwa ziemia połykała to bez śladu. McPherson zerknęła na Zamoyskiego.
– Wyglądasz jak po szoku anafilaktycznym. Skinęła na Smauga.
– Ten Kieł. Prowadź.
Smok podźwignął się i powlókł przez sawannę; oni za nim. Angelika zarzuciła sobie karabin na ramię.
Adam trzymał się półtora kroku z tyłu. Obracała głowę.
– Podaj jakąś alternatywę zamiast robić takie miny.
– Nawet gdybym podał – wycedził – to i tak teraz nie ma to już znaczenia; wcześniej zabiłaś, niż spytałaś.
– Ale alternatywy nie było. No. Już. To tylko cerebry-zowana kukła jakieguś phoebe'u czy inkluzji – onu samu nie będzie tego nawet pamiętać.
– Pieprzysz głupoty. Taki miałaś odruch. Wzruszyła ramionami.
Stanąwszy nad stolikiem z kryształem, sprawdził ścieżkę powrotną. Smok szedł jeszcze krótszą. Przecisnęli się przez jakąś bardzo ciasną pętlę +G, w całości we wnętrzu metalicznej konstrukcji – i wyszli na afrykańską równinę pod fioletowym niebem z zawieszonym na nim Kłem. Słońce znajdowało się jednocześnie w dwóch miejscach na nieboskłonie, wyżej i niżej – cienie rozkładały się niczym wskazówki zegara, mniejsza z większą, podwójny gnomon.
Zamoyski pamiętał, że poprzednio na gładkiej powierzchni Kła (a obracał się on teraz dwie dłonie nad horyzontem, oko się gubiło w ocenie odległości i wielkości obiektu) widział trzy refleksy Słońca – ale wtedy patrzył z innego miejsca.
– Mieści się w tej pętli? – Angelika spytała Smauga.
– Nie, ale stąd najbliżej.
– Liczysz po powierzchni.
– Tak.
– A bezpośrednio?
– Mam zaprowadzić? -Tak.
Tym razem szli dłużej, pętla była obszerna, ponadto musieli omijać rozlegle Strefy. Nie kierowali się bynajmniej ku Kłowi – jego obrazowi na niebie – lecz pod kątem około trzydziestu stopni. Strawersowali pętlę zdewastowanego krajobrazu, źle zorientowana grawitacja wywróciła tu okolicę na nice, szło się jak po świeżym grobie tysiącletniej puszczy. Już w ogóle nie widzieli Kła. Smok prawie biegi, pomagając sobie od czasu do czasu skrzydłami. Angelika bez problemu weszła w rytm szybkiego marszu – i, ku swemu zdumieniu, Zamoyski również.
Stanęli w miejscu niczym się nie wyróżniającym. Adam, wyrównując oddech, uniósł głowę. Niebo – teraz (tutaj) szaropopielate – było puste.
Smaug wycelował czarny pazur prosto w zenit.
– Cztery tysiące osiemset pięć metrów – zadudnił. Oboje zadarli głowy.
– Trzeba nam drabiny do nieba – mruknęła McPher-son. – I to ekspresowej.
Zamoyski opuścił wzrok na Smauga. Uniosła brew. – Myślisz…?
– Jeśli będzie miał dość miejsca… Jak wygląda topologia pętli na takich wysokościach? Sądziłem, że to się zamyka mniej więcej sferycznie.
– Wątpię, czy wycięli pięć kilometrów atmosfery Ziemi. Z drugiej strony – nie oddychamy próżnią, ciśnienie w normie. Być może po prostu kilka pętli po drodze…
– Smaug?
– Najprościej? – zabuczało smoczysko. – Balon na wodorze. Wpierw elektroliza. Mara zacząć?
– A czemu nie weźmiesz nas po prostu na grzbiet albo, no, chwyć jakoś szponami… Co? Czemu nie?
Smaug zwrócił łeb ku Angelice.
– Jeśli chcesz ryzykować, stahs…
McPherson raz jeszcze zadarła głowę, zmrużyła oczy, jakby istotnie mogła coś dojrzeć w monochromatycznej szarości – tam, na wysokości pięciu kilometrów.
– Nie, lepiej nie.
– Mam zacząć?
– Proszę.
Zamoyski, nie bardzo wiedząc, czego właściwie spodziewać się po bestii, odstąpił kilkanaście kroków. Lecz smok wydawał się trwać w bezruchu. Zległ na brzuchu, łapy pod łeb, skrzydła po tułowiu, i tylko puszczał parę pyskiem.
Ostatecznie rzecz zajęła nanomatowi ponad dwie godziny; nie mieli zegarków, słońce nie przemieszczało się po nieboskłonie, Adam zmuszony byl zdać się na zegar swego organizmu, ile godzin odmierzyły skręty jelit i uderzenia głodu. Potem Smaug był martwy. Zamoyski przekonał się o tym, gdy, zaniepokojony dłuższym milczeniem nanoma-tu, w końcu wstał, podszedł, dotknął – i gad rozpadł się mu pod palcami w chmurę gryzącego gardło i szczypiącego oczy pyłu.
Zamoyski się rozkaszlał. Angelika nawet nie spojrzała – przez cały czas leżała na plecach z rękoma pod głową, od początku konsekwentnie ignorując Adama. Ziemia naokoło nich dość szybko zaczęła była zmieniać barwę, pojawiły się pęknięcia, wybrzuszenia, zapadliska, ktoś orał twardą glebę sawanny „od spodu"; ktoś – Smaug. Adam próbował wtedy wypytywać smoka, potem zamilkł i smok; milczeli zgodnie, wyciągnięci na gotującej się ziemi w jednym szeregu: dziewczyna, wskrzeszeniec, potwór. Słaby wiatr poruszał samotnymi źdźbłami trawy.
Ale co wówczas Zamoyski odkrył: nie krępowało go co milczenie. Rzadkość, wielka rzadkość, zwłaszcza gdy milczy się z osobą przeciwnej płci, tu zawsze są podteksty. Tymczasem nie; pełen komfort psychiczny. Mimo że wciąż za każdym razem widział w jej twarzy odbicie tej chwili, gdy pociągała za spust. I już nie był pewien, co czuje: obrzydzenie czy fascynację?
Gdyby nie była tak młoda, gdyby nie była w tak oczywisty sposób obca - pochodząca z obcego świata, z obcych czasów – mógłby przynajmniej objąć ją jakimś konkretnym uczuciem: nienawiścią, pogardą, odrazą, czymkolwiek. Tymczasem – epilepsja emocjonalna.
Odezwała się, kiedy wrócił od obróconego w proch Smauga:
– Nie jestem do końca pewna, jak on to rozegra, ale… usiądź lepiej na swoim miejscu.
Dopiero teraz dostrzegł: w miejscu, z którego się podniósł, ziemia miała inną, jaśniejszą barwę. Jakby odcisnął w niej negatyw swego cienia. Dotknął. Coś jak pleśń, miękkie, wilgotne.
– Siadaj. Usiadł, położył się.
– Nie mógł zachować równocześnie swej manifestacji?
– Jezu, nanoware bez twardego progu przyrostu masy…? Nikt nie jest aż tak szalony! – mruknęła Angelika.
Zamoyskiego zaczęły swędzieć plecy i nogi. Chciał się podrapać – i odkrył, że ma problemy z podniesieniem i zgięciem ręki, pleśń błyskawicznie wrosła w materiał koszuli. Koszuli, spodni, butów – sprawdzał po kolei kończyny – splotła się nawet z włosami, po kilkunastu sekundach nie mógł unieść głowy.
– Angelika…
– Mhm?
– Zdaje się, że zapuściłem korzenie.