Gryzła kamienie. Jadła ziemię. Wciągała do płuc błoto.
Szłusss! Nieważkość, upadek w otchłań. Krztusząc się, uniosła powieki i zobaczyła ciemność. Zalepiło mi gałki oczne! Zamachała rękoma ku twarzy, ale zanim jej sięgnęła, upadek się zakończył, uderzyła w twardy grunt. Kolano, biodro, łokieć – strzelił przez nią prąd. Ziemia spadała na Angelikę wielkimi pecynami gliny, mniejsze i większe kamienie biły jak grad. Ułamki sekund – i znowu została pogrzebana, znowu nie mogła się ruszyć. Ciśnienie nie było już tak duże, lecz co to za różnica, gdy, miast powietrza, napiera na usta i wciska się do nozdrzy – żwir i piasek i gęste błoto? Umrę, umrę.
Już czuła pieczenie w płucach, ogień sięgający tchawicy. Chłód kończyn, drżenie palców, łomot krwi, czerwień pod powiekami, spazmatycznie wciąga kaleczące język i podniebienie gruzły ziemi, zaraz straci przytomność i spadnie w ciepłą ciemność, gdy niedotleniony mózg odmówi dalszego procesowania frenu. Nawet katharsis ciała zostało jej odmówione, bo nie mogła się poruszyć, uwolnić histerii, żywcem pogrzebana… Koniec.
Wyszarpnięta z ciemności, zwinęła się w wykrztuśnej konwulsji, machając na oślep rękoma. Usłyszała krzyk, coś pchnęło ją w plecy, wykręciło rękę.
Nie miała pojęcia, co się dzieje, przytępione zmysły przepuszczały jedynie informacje o bólu, a one pochodziły z klatki piersiowej, zza mostka.
Pluła krwią, śliną i piaskiem. Powietrza! Wygryzała je sprzed twarzy krótkimi szarpnięciami głowy; co drugi wdech był blokowany przez ciała obce w tchawicy.
W końcu dźwięk przebił się do uszu i Angelika usłyszała, jak charczy; nie był to odgłos, którego spodziewałaby się po istocie ludzkiej.
Ogień w płucach ustępował. Padła bezwładnie na plecy.
Powoli uniosła rękę (sto funtów, martwy głaz) i starła z twarzy warstwę błota. Zaraz ktoś jej pomógł, delikatnie oczyścił oczy.
Zamrugała.
– Usiądź – rzekł jej Zamoyski, unosząc wyżej pochodnię, by nie opalić jej włosów. – Pochyl się. Pij, musisz zwymiotować.
Mglista plama – tak widziała jego twarz.
Z wysiłkiem skupiła wzrok. Miał gęstą, czarną brodę. Lewą ręką podawał jej manierkę. Na ramieniu siedział mu srebrnopióry ptak o trzech głowach.
Wyciągnęła dłoń po wodę i straciła przytomność.
Zamoyski schował manierkę. Nóz, którym Angelika zraniła go w ramię, wsunął za cholewę buta. Odłożywszy pochodnię, podniósł dziewczynę i wyniósł na światło. Przeskoczył przez ścianę wody i wszedł do jaskini pod krzywym sklepieniem rozfalowanej na wietrze sawanny. Ułożył Ange-likę na przygotowanym posłaniu. Ostatni wąż wędził się powoli nad oszczędnym ogniem. Ponad fioletowym horyzontem obracał się smukły Kieł.
Zamoyski usiadł w cieniu chłodnego głazu, obmył i obwiązał ranę. Jeśli wda się teraz zakażenie, pomyślał, i grozić mi będzie nieuchronna śmierć – czy oni wówczas się pojawią, jakoś zareagują? Dla Angeliki nie interweniowali. Ale czy to o nią im chodziło?
Wtedy – wtedy bowiem był przekonany, że oto postanowili w końcu wziąć się za drenaż jego mózgu i zabierają go właśnie do swych komnat interrogacyjnych, gdzieś w głąb sekretnych machin analitycznych. Zgasło słońce i coś pociągnęło go w dół, ziemia rozstępowała mu się pod stopami, jeszcze tylko ujrzał podrywającą się na nogi Angelikę z nożem w dłoni i pomyślał: szkoda – po czym połknął go czarny lewiatan. Nadal brzmiały mu w uszach jej słowa: -
To przesądzone. – Nie wyrywał się. Leciał w ciemność, spokojny – jeśli nie duchem, to w każdym razie ciałem.
Wstrząsnął nim szok nagłego zimna, gdy z głośnym pluskiem wpadł do wody. Nie, ten chlupot dochodził ze wszystkich stron: nie jeden Zamoyski spadł tu ze słonecznej Afryki – spadły tony ziemi, spadła wraz z nimi Angelika, zapewne cały zagajnik, drzewa, zwierzęta… Mijały go w głębinie, w wirach zmąconej wody, ciągnąc za sobą warkocze baniek powietrznych; coś zaczepiło go o nogawkę, wyrwał się.
Wypłynął z powrotem na powierzchnię, odetchnął. Przetarł oczy i, parskając, rozejrzał się w ciemności. Zero orientacji. Czy zresztą w Saku można w ogóle mówić
0 stronach świata? Jeden kierunek wyróżniał się wszakże bijącą zeń szarą poświatą, podczas gdy pozostałe czopowa! gęsty mrok – tam więc Zamoyski popłynął, ku światłu.
W braku odniesienia dla czasu i przestrzeni skupił się na liczeniu pociągnięć ramionami. Po czterystu, gdy sprawdził, trafił nogami na grunt. Wyczołgał się na brzeg. Zerwał z nóg jakieś zielsko, które oplatało mu się wokół kolan.
Granica światła i ciemności, ostra i wyraźna niczym linia życia i śmierci, biegła przez ziemię kilkadziesiąt metrów dalej. Gdzie ja jestem, w jakiejś jaskini? Leżąc na kamienistej plaży cienia, obrócił się na plecy. Nie dojrzał żadnego stropu. Dyszał ciężko. Mięśnie nóg i rąk drżały w seriach skurczów i spazmów. W butach chlupotała woda. Pachniało starą spalenizną.
Zamknął oczy i zaczął się śmiać.
Potem wyszedł na słońce i został porażony. Katastrofa. Coś się zepsuło w rękach bogów, coś trzasnęło w mechanizmach Kłów. Niemożliwe, by o to właśnie chodziło porywaczom, którzy wzięli ich w Sak.
Nic nie znajdowało się na swoim miejscu. Nawet ziemia
1 niebo. Spojrzał, skąd pada światło, gdzie jest źródło tego
ciepła, które osusza mu skórę i ubranie – tam nie było słońca. Tam, zginając się w parabolicznym łuku ku nieskończoności, rozpościerała się żółto-zielona sawanna. Widział krańce tego lądu-w-przescworzach, boki jęzora skały i piasku – jakby ktoś wyciął kawałek tortu i wcisnął go w firmament; jednak nie dosyć głęboko.
Sawanna na niebie rozdzierała przestrzeń i czas: po lewej noc (z której wyszedł), po prawej – dzień (węższy sierp).
Co prawda we wnętrzu odpowiednio zawiniętego Portu widać przestrzenie i obiekty w Port nie ujęte – obraz Słońca, nie samo Słońce – w oparciu o tę samą zasadę pompowali z Sol-Portu wypromieniowaną energię gwiazdy – ale Angelika mówiła, że -
Angelika! Znajdowali się tak blisko – ona też powinna była spaść do tego jeziora. Obejrzał się w ciemność. Nie krzyczała – lecz on też nie krzyczał, gdy leciał do wody.
Cóż, jeśli sama nie dopłynie, to już po niej.
Stanął na granicy nocy i zawołał ją pełnym głosem, raz, drugi, trzeci.
Cisza.
Nie żyje?
Ona się tym nie przejmowała – dlaczego ja mam się przejmować…?
Mimo to stał tam, plecy w skwarze, twarz w cieniu, i wołał w zimną ciemność jeszcze kilka minut.
Wrócił potem na słońce – w jego światło, blask odległego błękitu.
Przyjrzał się najbliższemu skupisku drzew. Nie do wiary – to znowu ten cholerny zagajnik! I jak poprzednio: kilkaset metrów dalej następny. I następny. I następny.
Spojrzał w przeciwną stronę, zaczął liczyć plamy soczystej zieleni. Po dwudziestu musiał zadrzeć głowę. Na niebie szło to szybciej, skrót perspektywiczny zmniejszał odległości.
Linia znaków szczególnych zasupłanego n-krotnie wycinka sawanny ginęła w punkcie zetknięcia się dnia z nocą.
– Coś im się popruł ten Sak – mruknął Zamoyski.
Rozsznurował i zdjął przemoczone buty i skarpety. Zapatrzony w punkt spotkania nieskończoności, przeszedł w poprzek pasa sawanny. Naliczył dobrze ponad dwa kilometry: po katastrofie pętla się poszerzyła.
Z jednej jego strony był mrok i woda – lecz co z drugiej? Nie na niebie – które i stąd widział , a niżej, pod stopami. Co tam się znajduje?
Lecz kiedy przeszedł dwie trzecie dystansu, sfery się obróciły – i oto stał na rozciągniętej od widnokręgu po widnokrąg spokojnej równinie, pod turkusowym, bezchmurnym niebem Afryki, ze słońcem w zenicie. Teraz widział je wyraźnie (gdy spoglądał przez rzęsy): koło bielsze od bieli, kolor bólu.
Cofnął się, aż znalazł dokładnie ten moment, to miejsce, w którym horyzonty zaczynały się prostować.
No pięknie: nie tylko że nie zobaczysz, ale nawet gdy widzisz – nie dojdziesz.
Przypomniał mu się stary dowcip topologiczny. Jak złapać w klatkę dzikiego lwa? Wejść do klatki, zamknąć ją, schować kluczyk do kieszeni, poczekać aż zjawi się lew, po czym dokonać inwersji względem prętów klatki. Lew w klatce, my na zewnątrz.