„Witaj, bracie elfie” – pomyślał przelatujący orzeł.
„Witaj, bracie orle”.
„Dawno was tu nie było. Chodzą tylko te wasze kreatury, wyrąbały las nad potokiem. Czy nie macie zamiaru coś z tym zrobić?”.
„Właśnie jadę na Północ, żeby rozwiązać cały problem. Raz, a dobrze”.
„To dobrze. Witaj, siostro myszko. Dasz mi się zjeść?”.
Hengist poczuł coś w rodzaju cichutkiej i króciutkiej symfonii popłochu, a potem trzepotanie i śmierć. Koń, wyczuwając jego wstręt i żal, przyśpieszył kroku. Zaczęli zjeżdżać w dół, w stronę wijącej się w dolinie ścieżki. Korony sosen, widziane z góry, były piękne.
Minęły trzy dni, zanim przejechali przez przełęcze Vippa, Stara Kopalnia, Miejsce Chwały Byłej Cesarskiej Gwardii, Miorce i Hajjatanka. Przez trzy dni Hengist widział tylko sosny, skały i kwiaty. I niewiele więcej było mu potrzeba.
Trzeciego dnia góry się skończyły, zaczęły się wzgórza, coraz bardziej płaskie i piaszczyste. Hengist zjechał w dolinę. W jego głowie kiełkowały jakieś dawno zapomniane, a może nawet nigdy niesłyszane informacje, nie wiadomo skąd pochodzące, może z najdawniejszej, na wpół zapomnianej pamięci, może z jakichś lekcji w szkole wojskowej, może z czego innego. Wiedział, że wjeżdża na teren byłego królestwa Ciocca, uważanego za ostatni bastion cywilizacji Południa. Tutaj jeszcze, zwłaszcza w miastach, mówiono dialektami wywodzącymi się z półwyspu Vitellada. Wieś mówiła gwarą podobną do tej z Wielokłosu albo odmianą języka jarvilainen, zwaną makiłani.
U podnóża jednego ze wzgórz, pomiędzy wielkimi skalnymi sterczynami, biegła porządna, ubita droga z resztkami dawnego bruku. Wiodła do Cesarskiego Miasta III Kategorii Scittade Commerciosa, dawnej stolicy królestwa Ciocca. Bruk położyli bytujący tu niegdyś przedstawiciele brodatej mniejszości etnicznej, tak zwanych krasnoludów, którzy jakieś kilkanaście lat temu zostali wyrwani ze swych kamieniołomów, ogoleni i zesłani do Cesarskich Kopalni. Pewnie żaden z nich już nie żył, ale droga została. I na tę drogę Hengist zjechał ze wzgórza. Teoretycznie, powinien był się ukrywać, wędrować przez chaszcze i głusze. Ale było mu zbyt dobrze. Zbyt dobrze, by wjechał w chaszcze i głusze.
I nie minęło pół mili, kiedy usłyszał za plecami gwizd, a drogę zajechały mu trzy ciężkie metalowe przedmioty na koniach. To były zbroje, tylko wyjątkowo kanciaste i toporne, przypominały raczej szafki. Ze środka, spod kratkowatych przyłbic, wyglądało coś różowego, chyba upakowani w zbrojach ludzie.
– Niby pasuje do rysopisu – stwierdził pierwszy człowiek-szafka.
– A nawet jak nie pasuje, to co nam szwankuje? – zauważył drugi zbrojny, rymując po północnemu. – Cesarska Pułapka jest taka, że złapiesz każdego robaka. Podobny do listu gończego czy do wujaszka twojego, jak raz złapany, to zajebany. Wiesz przecież dobrze, Samaniego.
– Pasuje i to jeszcze jak – zawołał ktoś z tyłu głosem dobrego wujaszka, ktoś, kto miał, jak Hengist wyczuł, same dobre, przyjemne, słodkie myśli. – Pasuje jak mazepka! Jak harny-śwarny-śliczny-prześliczny obrazeczek! Taki śliczny kształt prosy sy o gwałt.
– No co ty, Pelttokaljo – powiedział ten pierwszy. – Będziesz gwałcić chłopaczka?
– A co to za różnica, chłopaczek czy dziewica – odparł ten najgęściej rymujący człowiek-szafka. – Tyś zza gór jest, Samaniego, nie rozumiesz ty nic z tego.
Rym „Samaniego – tego” był wystarczająco jarmarczny, by obaj zbrojni z Północy i jeszcze ktoś z tyłu roześmieli się nieprzyjemnym, lepkim śmiechem. Samaniego splunął.
– Ale potem jest mój – oznajmił.
– Wiemy, wiemy, na drodze nie stajemy. Jakżeś nierad z męskiej dziury, bierz się, bracie, za tortury. Bo jemu tylko staje, jak komu ból zadaje. Gdy komu jaja urwie, dogodzi potem kurwie. Jak skończymy, Samaniego, damy ci go związanego.
– Który pierwszy? – zapytał Hengist.
– Ktoś coś powiedział? – zadrwił ten z tyłu. Trzymał się w tyle na kilka sążni, Hengist to słyszał i czuł. Czuł też, że miecz został wyjęty z pochwy.
– Chyba nasz dzidziuś przemówił – odezwała się szafka zwana Samaniego.
– Pytam tylko, który pierwszy – powiedział Hengist. – Jestem z miasta Bieła Woda, gdzie nazywają mnie Mistrzem Laski. Którego pierwszego mam obsłużyć?
– Co?
– Możecie ze mną zrobić, co zechcecie. Nazywają mnie nie tylko Mistrzem Laski, nazywają mnie także Szmata-Kurwa.
– To jakiś podstęp. Dzidziuś chce nas jakoś podejść – stwierdził Samaniego. – Ja bym nie ryzykował, tylko od razu związał i poddał procedurze zmiękczającej.
– Chłopaczku! Karlusie! – rozdarł się drugi człowiek-szafka. – Obciągniesz, bo bydziesz musieć! Nie po dobrawoli, lecz dlatego, że boli. Położymy nóż na gardle, to przestanie piesek skamleć. Bydzie lizać fiuty i marszczyć koguty.
– No dobra, to kto pierwszy?
– Zaraz, najpierw dymaj z konia. Na ziemię, na kolana.
Hengist zeskoczył z konia i ukląkł na ziemi, między dwoma odłamkami bruku. Tam, gdzie było najbardziej miękko.
– Trzymajta mojego małżonka za naszki i ramionka – rymujący człowiek-szafka powoli wprawiał się w ceremonialny, niemal weselny nastrój. – Popieśćcie go szablą przy twarzy, niech mu się nic nie marzy. Bo dla mnie jest „ach ach”, dla niego tylko strach.
Ciężkie ręce spadły na ramiona Hengista od tyłu. Wszyscy zbrojni zsiedli z koni. Ten najgęściej rymujący podszedł do Hengista i podniósł przyłbicę. Dopiero teraz Hengist przyjrzał się jego twarzy. Wcześniej nawet nie myślał, że to, z czym rozmawia, ma twarz. Wcześniej rozmawiał z metalowymi szafkami.
Amator laski i rymów był postawnym trzydziestoletnim blondynem o sumiastych wąsach. Teraz powoli rozpinał guziki od rozporka, podczas kiedy Hengistowi ktoś przystawił szablę czubkiem do pleców.
– Do gardła, do gardła – powiedział rymujący wąsacz.
– Jeszcze cię skaleczę – odparł ten z tyłu.
Ostatni guzik nie tyle rozpiął się, ile odpadł. Ręce wąsacza drżały, musiał być podniecony, bo to, co wynurzyło się z rozporka, było nie tylko mocno cuchnące, ale także duże i sztywne.
Hengist zamknął oczy i otworzył usta. Poczuł w nich coś twardego, coś, co było jak drewniany kołek, z zewnątrz tylko obciągnięty cienką warstwą ludzkiego mięsa. Jeszcze silniej zacisnął powieki i poczekał chwilę.
Usłyszał rżenie i dziwny, głuchy odgłos, jakby ktoś odszpuntował beczkę piwa. Czubek szabli, uwierający w plecy, zniknął gdzieś, razem z łoskotem walących się na ziemię ludzkich ciał. Hengist otworzył oczy.
Zobaczył rozporek. Zobaczył z bliska wielki rozporek, a kątem oka trzy trupy ze zmiażdżonymi głowami. Wszyscy zbrojni zginęli, zabici przez swoje konie. Wszyscy, oprócz wąsacza, który nadal trzymał fiuta w ustach Hengista i powoli się kołysał z zamkniętymi oczyma, oczekując rozkoszy. Chyba nie zauważył, że tuż obok coś się wydarzyło.
– Dekuję – wybełkotał Hengist pod adresem koni, które tak dobrze zrozumiały jego myśl. A potem zaczął ssać, z całą siłą, jaką dawało mu elfie mleko.
– Aaaa! Aaaaa!!! Kurwo ty! Aaaaa!!! Aaarchh… Rrrrchh… Rchchch…
Śmierć jest zawsze czymś okropnym, nawet ludzka. Ta była wyjątkowo okropna. Ale Hengist nie poczuł litości nawet przez chwilę. I nawet przez chwilę nie przestał ssać. Wąsacz nie mógł nawet ruszyć ręką, żeby odepchnąć swojego mordercę. Pierwszą rzeczą, która natychmiast została wyssana z całą siłą elfiego mleka, była cała siła ludzkiego ciała.
„Dobrze, syneczku, dobrze. Jestem z ciebie dumna”.
– Nazwisko?
– Viran Watanabe.
– Jesteście Nihongiem?
– Po ojcu.
– A matka?
– Matka z Południa.
– Nawet nie za bardzo widać.
– Nie widać ojca czy nie widać matki?
– Ani jednego, ani drugiego.
– Cechy rasowe połączyły się we mnie tak idealnie, że jestem dokładnie pośrodku. Jakbym nie miał rasy.
– O, takich nam potrzeba… Łatwiejsza byłaby nasza praca, gdyby nie było ras i innych kwestii, no, etnicznych, gdyby wszyscy byli jak wy.