– Za ile? – zapytał Zio, który był w miasteczku, aby odzyskać pieniądze od jednego ze swoich kontrahentów.
– Sto cesarskich za sztukę – krzyknął kuglarz. – Albo dwanaście starych królewskich, tych żółciutkich – dodał ciszej.
– Mogą być dwa gwoździe?
– Co?
– Dwa gwoździe i połeć wędzonej słoniny.
Coś zagulgotało w gardle kuglarza. Był bardzo chudy.
– I worek sucharów – odpowiedział po dłuższej chwili, gapiąc się chciwie na słoninę.
– Tu nie ma sucharów. Na całej Północy nie ma sucharów, chyba że dla wojska. Może być worek miecznicy?
– Ale to nie ta od starego Chochołacza? – upewnił się kuglarz. Mimo że był w okolicy od niedawna, musiał usłyszeć jakieś plotki o przywódcy klanu Włóczników. Mówiła o nim cała okolica, ponieważ spożywanie miecznicy wyhodowanej na gruncie użyźnionym ludzkimi ciałami miejscowi uważali za pogwałcenie zakazu ludożerstwa, surowo tutaj przestrzeganego. Ale nikt przeciw Chochołaczowi się nie podniósł, ponieważ on i jego ludzie, podobnie jak reszta tubylców, miecznicy nie jedli. Sprzedawali ją tylko przejeżdżającym cudzoziemcom, co nie było grzechem, tylko – jak to się tu mówiło – zbieraniem dudków, handlem, dobrym interesem. A cudzoziemcy, o ile byli dobrze poinformowani, twierdzili to samo i zaprzysięgali się, że miecznicy jeść nie będą, tylko sprzedadzą gdzieś indziej, komuś innemu, gorzej poinformowanemu. Ten tutaj wyglądał na poinformowanego częściowo.
– Tylko Chochołacz uprawia tu mlecznicę – poinformował Zio. – Jesteś głodny, zjesz i taką.
Minęła chwila. Bardzo krótka chwila.
– Dobra. Dawaj – odpowiedział kuglarz.
Zio złapał smycze i pociągnął za sobą dwie piszczące żałośnie bestie.
Kiedy był następnym razem w miasteczku, znowu zobaczył kuglarza, a właściwie jego głowę. Zamarynowana w occie, spoglądała żałośnie pociemniałymi oczodołami z wnętrza wielkiego słoja, wystawionego na widok publiczny, a właściwie stojącego na pniaku przed ratuszem.
– Oto nikczemny ludo… Oto nikczemny ludożerca… Oto nikczemny ludożerca, który jadł pokarm trupi… – mamrotał sennie miejski herold. Kuglarz musiał być naprawdę bardzo wygłodzony, jeżeli nie powstrzymał się przed zjedzeniem miecznicy, nim opuścił miasteczko.
– Powiedz, tatusiu, powiedz!
– Zaraz zobaczysz – odrzekł Zio, robiąc supeł ze skóry.
– To będzie bransoletka?
– Nie.
– To będzie naszyjnik?
– Nie.
– To będzie to, co ja myślę?
– Tak.
Cisza. I płacz. Zio nie mógł na to patrzeć, więc szybko odwrócił głowę w bok, w stronę kąta, w którym Ujjuja właśnie demonstrował swój biały brzuszek. Nie mógł patrzeć i nie patrzył, ale nadal słyszał.
– Przecież wiesz, że muszę – powiedział w końcu.
Panujące na Północy obyczaje wymagały, aby każda kobieta powyżej dwunastego roku życia była przynajmniej raz na tydzień chłostana. W praktyce oznaczało to, że każda musiała mieć pręgi na pośladkach. Najstarsi i najbardziej szanowani kapłani w asyście zbrojnych z klanu Szabelników odwiedzali wszystkie domostwa i dokonywali inspekcji kobiecych tyłków. Byli na tyle starzy i szanowani, że mogli, nie budząc żadnej wrogości ze strony mężów, ojców i braci, dotykać nagich pośladków i obmacywać je, sprawdzając, czy pręgi nie są przypadkiem namalowane sokiem krwawnika. Jeżeli się okazało, że tak rzeczywiście było, urządzali nikczemnej kobiecie porządną chłostę, jeszcze gorszą niż to, co mogło ją spotkać z ręki męża, ojca czy brata. Zio nie mógł się przemóc, żeby zbić Sirkę w tydzień po porodzie. Zrobili to kapłani i tak się zaczęła jej choroba, z której już nigdy nie wyszła.
– Przecież i tak masz lepiej niż wszystkie – rzucił w stronę córki, wstydząc się tego, co mówi. Ale płacz ucichł. Bo ona wiedziała dobrze, że ma lepiej. Tylko córki osadników przybyłych z Południa nie zaznały pawężowych łyżeczek czy świętego noża-włóczni. Pawężnicy oślepiali swoje córki, zakładając, że skoro kobiety z domu nie wychodzą, to i tak nie mają na co patrzeć, a jeśli od mała się przyuczą, to i na ślepo dobrze będą gotować. Włócznicy woleli jednak uniknąć takich komplikacji, jak ciągle tłuczone gary z zupą, i zamiast wydłubywać oczy, urzynali swoim córkom języki. „Witaj k’nam, Włóczniku-bracie, błoga cisza w naszej chacie”, witali się wylewnie typową dla miejscowych rymowanką, szczególnie gdy sobie trochę podpili. Ale Zio raz słyszał, jak urzynają dziewczynce język, i wtedy w chacie nie było cicho.
Cicho było teraz. Szczególnego rodzaju cisza dobiegała z kąta pokoju, w którym siedziała dziewczynka. Zio wstał i wyszedł na dwór.
Słońce powoli zachodziło za czubkami drzew czarnego lasu za ostrokołem. Z niskiej gałęzi najbliższego drzewa zwisał ogromny czarny nietoperz, trzymający w paszczęce małego, błotnego królika. Królik tkwił w paszczy nieruchomo, prawdopodobnie spodziewając się najgorszego. Skąd miał wiedzieć, że to, co go porwało, nie jest ani orłem, ani jastrzębiem. Była wiosna, czas połogu nietoperzyc, i te, które nie zostały zapłodnione, porywały i całymi dniami nosiły ze sobą małe stworzenia, aby zaspokoić instynkt macierzyński. To zresztą też źle się kończyło dla tych stworzeń, bo przeważnie ginęły z głodu, nie mogąc pić nietoperzego mleka. Zio przeklął w stronę nietoperza. A potem zobaczył coś jeszcze gorszego.
Zza ostrokołu spoglądała na niego głowa, chyba ludzka. Była to bardzo piękna głowa, o bardzo pięknej twarzy. Na palisadę wspinał się szczupły i niezwykle urodziwy młodzieniec. Jedyne, co go szpeciło, to blizny na uszach.
– Nazwisko?
– Hengist, lalala.
– Jedna godzina tortur. Nazwisko!
– Nie chcem torturek, nie chcem! Hengist.
– Dwie godziny tortur. Nazwisko!
– Przecież nie powiedziałam teraz „lalalala”!
– Na pytania odpowiada się jak najkrócej, bez żadnego niepotrzebnego wyrażania własnego nastawienia emocjonalnego do rzeczy tak oczywistych jak tortury. Nazwisko!
– Hengist!
– Trzy godziny tortur.
– Nie chcem torturek, nie chcem! Przecież powiedziałam nazwisko!
– Cztery godziny z kaciskiem, już cztery! Naucz się, gównopizdko, że Wspaniałą Cesarską Sprawiedliwość interesuje tylko prawda! I tylko wasze prawdziwe nazwisko!
– He… He… Helkis. Ale zmienili mi już w dzieciństwie…
– Haaaaa!!! Ale gwoli oszustwa! W nikczemnej i oczywiście bezskutecznej próbie wytworzenia przeświadczenia o zaistnieniu rzekomych prześladowań rzekomo istniejących mniejszości etnicznych! Dlatego też obcięli wam uszy. No, no, no, Helkis, no, no, no… Jak się patrzy na waszą kartoteczkę, to widać, że dla was chyba nawet cały Kodeksik Karniutki nie wystarczy. Po pierwsze, wiara w rzekome istnienie rzekomych mniejszości etnicznych. Po drugie, takiej wiary szerzenie. Po trzecie – ohyda! ohyda! – sprzeniewierzenie się Świętej Cesarskiej Misji! Po czwarte, spiskowanie przeciw Porażającej Światłości Majestatu Cesarza! Po piąte, zabicie wiernych cesarskich sług! Po szóste, mentalne bestialstwo, zoofilna sodomia, czyli pozwolenie na to, aby myśli ludzkie mieszały się ze zwierzęcymi, co oznacza obniżenie do poziomu zwierzęcego czegoś, co ukochał Cesarz, albowiem Cesarz ukochał każdego poddanego swego, całkowicie, aż do najmniejszej myśli jego! Po siódme, zabicie kilkunastu kobiet, co prawda buntowniczek, ale bez rozkazu, nie gwoli poskromienia buntu, nie gwoli obezwładnienia i wszczęcia śledztwa, ale po prostu, ot tak, zabicie, kiedy przecież można było uciec bez mordowania, wykorzystując tylko swe nadnaturalne zdolności! Po ósme, samowolna zmiana płci! Przypominam, że karą za tę ostatnią zbrodnię jest stopniowe obrzynanie wszystkich wystających elementów, dopóki człowiek nie upodobni się do odważnika! Ale ponieważ kara absolutna, nieodwołalna i bezwzględnie najcięższa znosi pozostałe, to w tym przypadku Romb znosi tę łagodną karę.
– Ale ja naprawdę jestem elfcią, lalala. Rozwiążcie mi jeden paluszek, a wam pokażę.
– Haaaa!!! Po dziewiąte, przewrotny zamach, polegający na intencjonalnej próbie rzucenia guseł na władzę! Oj, powitają panienkę w Rombie, powitają…