Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Łżecie! Przecież syren w ogóle nie ma.

– Pewnie. Tak jak elfów.

– Kpicie, dziadku?

– A pewnie. Przecież widać na milę, ktoście.

– A wy, dziadku, ktoście? Ktoście, że tacyście pewni siebie?

– Ktośmy? Myśmy król Moraj II.

Teraz to Hengist parsknął. Dziadek się stropił.

– No, po prawdzie królem się było tylko dwa lata. Po urodzeniu. Potem rada regencyjna ugodziła się z Konfederacją Wolnej Północy i jako pięciolatek ostałem się już tylko książęciem Wielokłosu. Potem Konfederacja dogadała się z Vituperaną, gwoli wspólnej obrony przed góralami i ogłoszono mię, siedmiolatka, hrabią Mustakaupunki. Potem było trza dogadać się z góralami gwoli obrony przed Murriną i ostałem się jako dziesięcioletni baron Kamjenz. Potem trza było dogadać się z Murriną, gwoli obrony przed Przeklętnikiem, i ostałem się jako dwunastoletni pan na wiosce Wulkie Żdżary. Potem zaś już dogadywać się nie było komu i ostałem się jako dziad. Czternastoletni.

– Oj, dziadku, dziadku… Uciesznie gadacie, może nawet na groszaka zarobicie. Ale żebym wam uwierzył, mowy nie ma. Tu na Północy, jak widzę, co rusz szlachcice bez butów, wypędzeni książęta i bezzębni królowie chadzają.

– A bo też i było tego tałatajstwa… – Dziadek splunął. – Ino się dogadać nie umieli.

– A wyście, dziadku, nie protestowali, kiedy was tak degradowali?

– Ano widzicie… Nie protestowałem, bom przecie za każdą degradacją robił się dojrzalszy.

– Ha! – zaśmiał się Hengist. – Marnujecie się tutaj z waszym dowcipem.

– Ha! – przedrzeźnił go dziad. – A ty byś, elfie, tylko kpinkował z człeka! Dla pospólnego dobra wszystko się dziełało! Dla ludzi!

„Dla ludzi. Czy było warto?”.

„Rozejrzyj się, synku. I nie zadawaj więcej takich pytań”.

– No dobra, Watanabe. Przyznacie sami, że sporo w was zostało z Nihonga. Z głupiego bezmyślnego Nihonga. No więc polerowaliście sobie tę duszę, torturując ciało… To znaczy skazańca.

– Tak jest!

– I co wam dało? Pytam: co to dało wam prywatnie, bo jako Skrzętnemu i Pokornemu Katu Cesarskiemu to raczej zaszkodziło.

– Osiągnąłem spokój niezbędny do perfekcyjnego wykonywania wszystkich Wspaniałych Tortur Cesarskich!

– Spokój? A kto powiedział, że Skrzętny i Pokorny Kat Cesarski winien mieć spokój?

– Spokój pomaga perfekcyjnie pracować!

– A twórczy niepokój pomaga pracować jeszcze lepiej! Wierny poddany Cesarza nie powinien zadowalać się jedynie zwykłą perfekcyjnością! Winien przekraczać samego siebie, nie za pomocą jakiejś przestarzałej nihońskiej mistyki z czasów Ohydnego Przed-Cesarskiego Chaosu, ale w pracy! W pracy przekraczać siebie! Torturując, cały czas pytać: „Czy on się przypadkiem nie przyzwyczaił? Jaki nowy ból zadać, by dotrzeć do samego centrum ciała, do najbardziej ukrytej tkanki nerwów? Jak sprawić, by piekło zapłonęło nowym, świeżym blaskiem?”.

– Tak jest!

– No i co, Watanabe? Wychodzi z tego, że wy zwykły sobek jesteście, egoista. Myśleliście o swojej duszy… O sobie myśleliście, zamiast o skazańcu!

– Tak jest!

– Więcej pokory w tym „tak jest!”. Mniej entuzjazmu.

– Poddany Cesarza winien oskarżać się z entuzjamem!

– Tak, ale w tym samooskarżaniu winien wkładać entuzjazm w rolę oskarżonego, nie oskarżyciela.

Dziadek wyjaśnił Hengistowi, że musi skręcić jeszcze bardziej na północ, żeby wyminąć wielką wodę. I Hengist bardzo sobie tę radę chwalił.

Im dalej szedł na północ, tym bardziej myśli wokół niego stawały się spokojne. A nawet pogodne i różowe. Od strony Mustakaupunki i Kivitalo docierało do niego to samo obrzydlistwo, co przedtem, tylko jakby słabsze. Ale na północ od tych miast najwyraźniej mieszkali zupełnie inni ludzie.

– Panie, tam nikt nie mieszka – mówił spotkany po drodze wędrowny kupiec. – Tam samo jądro Zmornego Bagni… Tfu, Wielokłosu. Nic tam nie ma, tylko błoto, badyle i dzikie kaczki. I mur.

– Jaki mur?

– Biegnie przez bagna.

– Zagradza drogę na Północ?

– Przeciwnie. Na Północ prowadzi. To jedyna droga na drugą stronę Bagniska… tfu, Wielokłosu. Bo zalane jest wszystko, można przejść tylko grzbietem muru.

Teoretycznie, Hengist powinien pójść w stronę Kivitalo, aby odszukać obraz. Nie mógł jednak nie pójść w stronę tego, co, jak czuł, było tak różowe, miękkie i puchate.

Mur odszukał szybko, w czym pomogły mu zresztą dzikie kaczki. Grzbiet był wąski, ale to nie był problem dla elfa. Biegł szybko, bez wahania i bez zmęczenia. W wodzie, po obu stronach muru, towarzyszyły mu dwa błotne rekiny, które z niewiadomych przyczyn płynęły w tym samym kierunku. Ich płetwy wystawały nad powierzchnią wody, a od czasu do czasu wynurzał się także czubek głowy. Być może, rekiny liczyły na to, że Hengist w końcu spadnie.

I bagno, i mur skończyły się nagle. Gdzieś z tyłu zostały chlupot i bulgot, przed Hengistem rozciągało się wielkie, suche pole. Elf zeskoczył lekko na trawę i piasek. Usłyszał zgrzyt i odwrócił się. Na krańcu ostatniego bajora dwa rekiny próbowały wypełznąć z wody na ziemię w ślad za Hengistem.

„Innym razem” – pomyślał.

Rekiny musiały być bardzo tępe, bo jedyne, co zrozumiał z ich myśli, brzmiało jak: „Błagamy”. Najwyraźniej bestie nie odróżniały swojej przyjemności od cudzej śmierci i prosiły go, żeby dał się zjeść.

Pole było duże, rozlegle i porośnięte drobnymi krzaczkami. Na jego odległym końcu srebrzyła się rzeczka. Hengist pobiegł w jej stronę.

Gdy dotarł nad jej brzeg, stwierdził, że jest płytka. Za płytka dla rekinów. Nie było też żadnego śladu syren błotnych. Ani opic. Ani żadnych innych nieistniejących bajecznych stworzeń. Poza mną, pomyślał Hengist i uśmiechnął się na wspomnienie starca.

Ostrożnie przebiegi po kamieniach, mocząc sobie stopy w lodowatej wodzie. Dopiero kiedy znalazł się na drugim brzegu, zrozumiał, że być może popełnił błąd.

Na drugim brzegu, jak okiem sięgnąć, była tylko żyzna czarna ziemia. Aż dziw, że nieuprawiana. Hengist jednak przestał się temu dziwić, kiedy ziemia wybuchła.

Ocknął się pod ziemią, otoczony przez dziwne, workowate postaci, które wyskoczyły ze swoich ziemnych kryjówek.

Był w ciemnawym pomieszczeniu, ni to piwnicy, ni to ziemiance. Pod jedną z ziemnych ścian siedziała za biurkiem osobliwa postać. Na lewo od biurka stały dwie inne postaci. Postaci, ziemia i biurko – wszystko było buroszare. Nie było tu nic różowego ani miłego.

Pod jednym względem jego przeczucia były słuszne. Postaci były jakby puszyste. Czyli grube, miękkie i tłuste mimo bladoszarych twarzy. Pilnie wpatrywały się w Hengista bladoszarymi oczami. Albo oczodołami. Bo ta, która pierwsza podeszła do Hengista, musiała już dawno temu stracić oczy.

– A! A! – krzyknęła ta przy biurku.

– Kaj on jest? Musza go tyknąć, żeby być pewna… – i tu miękka, ciepła dłoń dotknęła policzków Hengista. – Gładki by baba, chocia cuchnie jak chłop. Ubij go, kak tylko sy poruszy. Ale stój spokojnie, pierw ja go wezmą na spytki. Zawżdy lepiej wiedzieć, kim jest chłop, którego zaraz bydziesz męczyć. Lepiej poczujesz, jak on sy męczy.

– A! A! – krzyknęła znowu ta bez języka, tym razem z radością.

– Panie Barnaro… Wybaczcie… Wybaczcie, ale…

– Co znowu?

– Znowu.

– Znowu co?

– Znowu. Znowu sami wiecie co.

– Niemożliwe.

– A jednak.

– Gdzie?

– Na plaży pod mostem Błogosławionego Przejazdu Cesarskiego. Dziś w nocy. Sztyletami. Tylko jeden próbował się utopić.

– Ilu?

– Jedenastu.

– Ficci ‘e puttana! – Barnaro wstał zza biurka. – W całym mieście zostało niewiele ponad trzy tysiące ludzi, a ci myślą, że to wciąż za dużo. Spośród złoczyńców, którzy spróbowali dokonać ostatecznej dezercji, ilu odratowano?

– Wszystkich, panie. Jak zawsze. To znaczy, jak prawie zawsze.

– Jedziemy.

– Ale… Panie…

– Co?

– Już tam do nich pojechali…

– Kto? Kto do nich pojechał?

20
{"b":"100668","o":1}