W tym, co mówili, był całkowity, absolutny bezwstyd. Ritavartin czuł się tak, jakby nagle posiadł sztukę telepatii i stały się dla niego słyszalne myśli wszystkich ludzi. Bo oni mówili wszystko, co myśleli.
Było w tym coś odrażającego. Coś tak odrażającego jak wtedy, kiedy widzi się to, co zwykle jest ukryte. Biały brzuch robaka, nagle przewróconego na plecy. Bezradne ciało żółwia, wydarte ze skorupy. Różne tajemnicze rury, wyrwane z ludzkiego brzucha ostrzem miecza lub narzędziami kata. Było w tym coś takiego, jak gdyby wszyscy mieszkańcy Północy nagle postanowili chodzić nago. Albo z jelitami na wierzchu.
Kiedy Ritavartin był jeszcze młodym oficerem wywiadu, marzył o tym, żeby poznać myśli innych ludzi i stać się najdoskonalszym Uchem Cesarza. Potem takie marzenia zaczęły mu powoli przechodzić. A teraz całkowicie przeszły.
Co gorsza, całe to północne myślenie na głos zaczęło mu się udzielać. Oczywiście, nie wywnętrzał się przed miejscowymi. Ale gdy nikt nie słyszał, zaczynał mówić sam do siebie.
– Cesarz ma rację – pomrukiwał w sosnowym, piaszczystym młodniaku, rosnącym pod Kivitalo. – Cesarz ma rację… Wszyscy są zbrodniarze, słusznie on ich karze… W każdej głowie bunt, ścinać je to grunt. Cesarz to wie, jak to wiem ja, albowiem wszystkie myśli on zna. On każdą myśl w swej głowie słyszy, zna myśli ludzi, psów, kotów, myszy… I wszystkie myśli tworzą harmonię, wielką, cudowną, pełną symfonię.
„Oż ty kurwo zatracona, niechaj dziś twe ciało skona. Oż ty kurwo mała mała, zjem dziś strzęp twojego ciała”. „Idzie, chować się!”. „Na litość Ukrytego, czemu te dzikusy tak na mnie patrzą? Czyżby miecznicy nie widzieli? A może nigdy nie widzieli, żeby człowiek jadł? Taka tu bieda? Taka tu bie…”. „Pełzające ścierwa i malutki kotek oszczały sąsiadom ogródek i płotek”. „Co to mogło być takie małe, pierzaste, trochę jak kogut, trochę jak krogulec? Krogut pewnikiem”. „I on mówi, że ja za tanio sprzedaję. A kto gwoździe do domu znosi?”. „Na kolana. Nago”. „O, idzie ta menda ze swoim worem, znowu będzie chciała wytargować jakie szmaty”. „Nie, nie, nie wytrzymam tego jeszcze jeden raz”. „Bydzie teraz błagała, a i tak bydzie musiała zjeść ta butla, co ją stłukła. I może w oczy trochę jej wetrę”.
Major Hengist słyszał wszystkie myśli pomiędzy Kivitalo a Mustakaupunki. Kiedyś wyobrażał sobie, że ktoś, kto słyszy wszystkie myśli świata, musi odbierać coś w rodzaju symfonii, a w każdym razie harmonii. No cóż, być może myśli całego świata dawały w ostatecznym rezultacie symfonię i harmonię. Ale myśli rejonu pomiędzy Kivitalo a Mustakaupunki były od symfonii i harmonii bardzo daleko. Nawet kakofonia byłaby tu bardzo delikatnym określeniem.
„O Ukryci! Przyjmijcie tu, przed Świętą Mazepą, tę oto ofiarę! Kurwa, jak ją ten dureń trzyma… Powinien odgarnąć jej włosy i rżnąć tak, żeby krew padła na Świętą Mazepę… Tylko tak… Kiedy dostatecznie dużo plam pójdzie na Mazepę, odtworzy się pierwotny kształt obrazu…”. „Bladź, co ja tu dziełam? Trza mi było kajś indziej sy porodzić!”. „Żebych był zawsze z tobą, lubko. Tak tęsknił za tobą na tej tam wyprawie… Oj, kocham ja ten pyszczek… Ten nosek… I te oczodołki puste…”. „A my wykonamy wolę Cesarza, co szczytną misją nas tak obdarza. Schwytamy Hengista, wielka jego zdrada, schwytamy Hengista, bardzo złego gada. Schwytamy Hengista, majora podłości, a w Rombie żywcem wyjmą z niego kości. Schwytamy, schwytamy, umrzeć mu nie damy. Schwytamy, schwytamy…”.
„Schwytamy, schwytamy” robiło się coraz mocniejsze. W pierwszej chwili Hengist myślał, że ten, kto myśli o schwytaniu, coraz bardziej utwierdza się w swoim postanowieniu. Dopiero potem zrozumiał, że myślący jest po prostu coraz bliżej. Elf zszedł więc z drogi i zagrzebał się w krzewach jałowca.
„Kłujesz” – pomyślał.
„A ty gnieciesz” – pomyślał jałowiec.
„To nie moja wina. Muszę się tu na chwilę schować”.
„To nie moja wina. Rosnę tu tak sobie od dziesięciu lat”.
„O! Wysoko wyrosłeś, jak na dziesięć lat”.
„Na tym piaseczku my dobrze rośniemy. To idealne miejsce dla nas”.
„Tu, przy drodze?”.
„My się ludzi nie boimy. To ludzie nas się boją. Dobrze jest być kolczastym. O wiele gorsze od ludzi są kwiczoły”.
„Kwiczoły?”.
„Tak, bestie dziobate. Pożerają nasze dzieci. Ty wiesz, jakie to jest uczucie, kiedy odrywają od ciebie dziecko? Aby je pożreć?”.
„Dzieci?”.
„No, jagody”.
I tak sobie gawędzili, kiedy Ritavartin przejeżdżał ścieżką paręnaście kroków dalej.
Hengist najpierw poszedł w stronę Kivitalo. Szedł, bo konie zaczęły niepokoić się jego misją i poprosiły, aby je zwolnił z obowiązku towarzyszenia mu w całym przedsięwzięciu.
Jesteśmy więksi – wyłowił z ich dość chaotycznych myśli. – Wystrzelą ostre drzewo w twoją stronę, ale prędzej w nas trafi, bo jesteśmy więksi. Większe ciało, większe ryzyko”.
„Będzie mi was brakowało”.
„Żegnaj. Miło było poczuć twoje myśli”.
„Nawzajem”.
Nie mógł już dłużej ukrywać się w domu południowca.
„Czy wiesz, że z każdym dniem, z każdą godziną zwiększasz nasze ryzyko? Wiesz, co nam zrobią, jak cię złapią? Bawi cię to? Czysta elfia złośliwość”.
„Przecież macie rosomaki”.
„Przyjdą z kapłanem i zrobią egzorcyzm na rosomaki. Taki egzorcyzm, że ani rosomaki, ani ja, ani ona, żadne z nas już się nie podniesie!”.
„Tato, nie wyrzucaj go! Ja nie chcę, żeby on szedł!”.
„Oho” – to był akurat rosomak, który chyba dobrze znał dziewczynkę.
„Siedź cicho, mała, ty nic nie rozumiesz”.
„Spokojnie, już wychodzę. Zadowolony? Nie płacz, dziewczynko, nie będę sam. Gdzieś tu w lesie chodzą moje konie, znajdą mnie”.
I Hengist wyszedł z chaty. Zio otworzył mu bramę, a elf zagłębił się w lesie i zniknął. Zwisająca z sosny nietoperzyca, troskliwie trzymająca w pysku coś białego, co mogło być tylko czaszką królika, zadrżała i wydała z siebie cichy kwik.
Kiedy konie się oddaliły, Hengist znalazł się na wydmach, gęsto porośniętych przez sosny. Wydmy osypywały się gdzieniegdzie, tworząc malownicze skarpy. Osobliwe było to, że las stał się tutaj lasem napisów. Na każdym drzewie wisiała drewniana, pomalowana na żywe kolory tabliczka z inskrypcją. „Król Moraj i żony jego” – głosiła jedna z nich. „Czterdziestu żołnierzy męczenników” – krzyczała druga. „Las święty” – informowała trzecia. „Wojsko dobra” – ostrzegała czwarta. „Imperium religijne” – podsumowywała piąta.
Za wydmami zaczynało się bagno. Wielka tafla krystalicznie czystej wody, przez którą przeświecało intensywnie zielone, muliste dno. Woda usiana była maleńkimi wysepkami, na których rosły karłowate, pokraczne sosny, nisko roztaczające gałęzie nad powierzchnią bagna. Ale od wysepki do wysepki było za daleko, żeby przeskoczyć. Chyba że się jest elfem.
– Nie ma przejścia, panie – coś powiedziało.
W pierwszej chwili Hengist pomyślał, że jakaś sosna albo wiewiórka do niego myśli, ale zaraz potem zdał sobie sprawę z tego, że to było powiedziane na głos. Odwrócił się.
Stał przed nim stary dziadek w płóciennej sukmanie sięgającej łydek, z długą siwą brodą do piersi. Poza sukmaną i brodą nie miał chyba żadnego innego okrycia.
– Nie ma przejścia, panie – powiedział. – Tu nikt nie przeskoczy. To bagno syren.
– Syreny nie żyją na bagnach – uśmiechnął się Hengist.
– Żyją, żyją, tylko że błotne. Takie mniejsze, jak karpie, i bardziej brudne. I wredny niezwykle jest ten baboryb. Nic tylko patrzą, jak człeka przewrócić i podtopić, bo nie ma dla nich większej rozkoszy, jak na topielcu sobie pływać, kiedy ciało wreszcie wypływa. One to nazywają aromatycznym stateczkiem. Lubią zapach takiego ciała, dla nich to, panie, jak perfuma. Dobrze, że nie jedzą trupa, bo tak to my możem jeść je bez grzechu. My je łapiem, babską część odcinamy, a ogon marynujemy w occie albo w galarecie podajemy.
– A babską część wyrzucacie?
– Gdzie tam! Gulasz robimy. Dlatego mówi się „syrena: mięsko i ryba w jednym”.