Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Stało się, pomyślał Caraffaru. Znalazł sposób, żeby się mnie pozbyć. Wiedziałem, że chce mieć na moje miejsce jakiegoś kmiota, Północnik jebany.

– Oczywiście – odpowiedział. Musiał odpowiedzieć. Nie mógł okazać, że wyżej ceni własne życie niż misję. Gdyby się z tym zdradził, mogłoby go czekać nawet względnie długie życie. Ale w Rombie. Lepiej było pożyć do końca misji. A podczas misji można było na przykład… zdemaskować generała. Stwierdzić, że to on spowodował niepokoje wśród chłopów. Zabić go. I zdać się na sąd Cesarza. Co prawda, podobne postępowanie doprowadziło jednego ze znajomych, który służył na Północy, do basenu z rekinami błotnymi. Ale inny ze znajomych w ten właśnie sposób został generałem. A rekiny błotne czy – jeszcze lepiej – morskie, to była naprawdę luksusowa śmierć w porównaniu z innymi rodzajami egzekucji.

– Na pewno na pewno? – zapytał jeszcze generał Lahtilainen.

– Na pewno na pewno na pewno.

– No dobrze. Otóż chłopi uciekają z terenów nadmorskich, nie oglądając się za siebie, a nawet zasłaniając sobie oczy – powiedział generał Lahtilainen, patrząc głęboko w oczy Caraffaru, jak gdyby chciał zapytać: „No i co? Warto umierać za coś takiego?”.

Sam sobie zadasz to pytanie, kretynie, pomyślał pułkownik.

– Co ich tak wystraszyło? – spytał głośno. – Co może aż tak wystraszyć… Nie – poprawił się szybko. – Co może w ogóle wystraszyć poddanych Wielkiego Cesarza, który jest Bezpieczeństwem, Pokojem i Spokojem?

– No właśnie – odpowiedział Lahtilainen. – Nic nie może wystraszyć poddanych takiego Cesarza. No więc, jak wysłannik patrzył tam, gdzie miałoby być to coś strasznego, nie zobaczył nic. Nie zobaczył nic, czego nie powinien.

Mam cię! – ucieszył się Caraffaru. Powiedziałeś: „takiego Cesarza”. To znaczy, że twoim zdaniem mógłby być… Mógłby być… jakiś inny Cesarz!. Waga bluźnierstwa, które przeleciało mu przez mózg, sprawiło, że zadrżał.

– Boisz się śmierci? – zapytał Lahtilainen, przyglądając mu się badawczo.

– Nie, wcale! – krzyknął pułkownik. – Śmierć w służbie Cesarza jest słodsza niż życie wieczne!

Caraffaru miał pod swoją komendą dwa tysiące żołnierzy. I to byli właśnie ci przeciwnicy, których napotkali marynarze.

Wyglądało to tak, że wojsko po prostu wyszło z lasu. Wyszło z lasu i zobaczyło wieś nadmorską, w której Matsuhiro i jego ludzie urządzili sobie bazę wypadową. Zobaczyli coś, co wyglądało jak kupa zbuntowanych Nihońców. Chaty, częściowo popalone, w których leżały jakieś ludzkie kształty, trudne do rozróżnienia z odległości. Mogli to być śpiący w ciepłym popiele buntownicy. Mogły to być częściowo zwęglone trupy. Mogło to być jedno i drugie, bo Nihońcy mogli ułożyć się w popiele, a następnie obłożyć zwęglonymi ciałami, bo te wciąż dawały ciepło.

Wojsko zobaczyło jednak też coś innego. Coś, co mogło wyglądać tylko na przewrócone okręty morskie. Ponieważ jednak flota cesarska została zlikwidowana już jakiś czas temu, po likwidacji ostatniej wyspy, nie mogły to być okręty. Coś takiego jak okręty nie istniało. Czegoś takiego nie można było widzieć, bo czegoś takiego nie było. Nie było już na świecie żadnych morskich okrętów. Ani żadnych marynarzy.

– Bakajaro! – krzyczał żółty wartownik. – Wróg! Wróg się zbliża!

Czarni od popiołu Nihońcy wyskakiwali ze swych legowisk. Ci, którzy byli bliżej, już stali w szyku wojskowym, machając szablami. Teoretycznie nie mieli czasu, aby przygotować się na obronę. Ale zakute w szare kolczugi wojsko pułkownika Caraffaru nie ruszało na nich.

– Rzeczywiście, nic tu nie ma – stwierdził Caraffaru.

– Rzeczywiście – przytaknęli oficerowie.

– Wracamy – powiedział Caraffaru.

– Wracamy – powiedzieli oficerowie.

Wojsko odwróciło się plecami do morza i zaczęło z powrotem podążać w stronę lasu. Ale zanim weszli w jego cień, padły pierwsze trupy. Nic dopadło ich od tyłu.

Jak to zrobić? Jak to zrobić?! – myślał gorączkowo Caraffaru.

– Żołnierze! – krzyknął nagle. – Wracamy nad morze! Ta łąka… była źle skoszona! Musimy wrócić i przejść ją całą, machając szablami! Wojsko pomaga chłopom w pracach polo…

Było już za późno. Nic dopadło go jak strzała wystrzelona z łuku. Nic dopadło go jako strzała wystrzelona z łuku.

– Mamo! – zawołał Hengist i obudził się. To, co zobaczył, to były bardzo zgrabne, nagie, dziewczęce pośladki. Bardzo zgrabne i bardzo dziewczęce. Nie mogły mieć więcej niż dwanaście, trzynaście lat.

Dziewczynka klęczała pod ścianą, unosząc sukienkę do góry i ukazując światu swoją pupę. Nad nią stał ojciec z rzemienną dyscypliną. Dyscyplina uniosła się powoli w górę, świsnęła i nagle ukąsiła piękną pupę, zostawiając czerwoną pręgę na różowych okrągłościach.

– Aaaa! – krzyknęła dziewczynka. Straszny krzyk, który zakończył się szlochem.

– Tylko nie łap się za pupę! – krzyknął ojciec. Był spocony i straszny. Na jego śniadych policzkach pojawiły się wiśniowe rumieńce. – Nie łap się za pupę, musisz nauczyć się wytrzymywać! Jak będziesz łapała za pupę, wychłoszczę cię także po rękach.

– Ale tato… To tak strasznie boooooli!

– Tylko nie płacz! Tylko mi tu nie płacz! Zmiłuj się nade mną! – krzyknął ojciec i wymierzył córce drugie, silne uderzenie.

„Tak, synku, tak. Widzisz, jak wśród ludzi wygląda ojcostwo. I macierzyństwo”.

– Zostaw ją – Hengist zerwał się z zasłanego skórami łoża.

– Panie wijun – powiedział Zio. – Panie wijun, chowaj się pan pod łóżko i ani be, ani me, ani mru-mru. A ty co robisz z rękami? – krzyknął na dziewczynkę, która pośpiesznie masowała sobie pośladki. Dyscyplina opadła na dłonie, co skończyło się kolejnym krzykiem. – Pamiętaj, za każde dotknięcie ręką pupy dostaniesz dwa dodatkowe razy.

Córka wyraźnie drżała, dygotała, ale z krótkim szlochem i smarknięciem powróciła do poprzedniej postawy, ukazując ojcu i Hengistowi swoją czerwoną pupę z pręgami.

– Lecą ptaki nad lasem, spłoszone, na pewno kapłani jadą tu na inspekcję tyłka. Masz! – krzyknął Zio, wymierzając kolejne uderzenie. – A wy, panie wijun, pod wyrko. Nikt nie ma prawa was tu widzieć.

Hengist zrozumiał i stoczył się z łóżka na ziemię, a następnie wpełzł pod mebel, przykryty sięgającymi aż do ziemi skórami. Pod łożem i pod skórami było ciemno i duszno, ale za to słabiej rozlegały się odgłosy kary.

Wreszcie Zio uznał, że tyłek córki wygląda przepisowo. Wtedy odrzucił dyscyplinę i powoli wyszedł z chaty.

Nad lasem latały już nie tylko ptaki, ale i nietoperze, a to znaczyło, że konnych musiało być sporo. Czuła nietoperzyca też krążyła niespokojnie nad sosną, ściskając w zębach coś, co musiało być zdechłym strzępem królika. Truchło było pewnie zimne już od dawna i śmierdzące, ale skrzydlata matka nie zrażała się tak łatwo.

Wreszcie nadjechali. I nie byli to kapłani.

Porca troggia, przeklął w myśli Zio. Zmasakrowałem ją bez potrzeby. No, ale przynajmniej będziemy mieli spokój przez kilka dni, póki pręgi i ranki się nie zagoją.

Nie-kapłani okazali się żołnierzami o chrzęszczących kolczugach z szarej stali. Zio, ze swoim zmysłem praktycznym, zaczął od razu przeliczać, ile by można było uzyskać z nich gwoździ. Jasnowłosa i bezwąsa głowa ich młodego wodza, sierżanta chyba, pojawiła się nad ostrokołem.

– Otwierajże wrota, ty mendo z Południa! Zajrzymy, gdzie stryszek, zajrzymy, gdzie studnia! Każdy kąt przepatrzymy, zdrajcę wytropimy!

– Tu nie ma nijakich zdrajców, panie oficerze.

– To się okaże dopiero! Przejrzymy ci domek, cholero… – zaczął znowu rymować sierżant, kiedy urwał i zapytał mniej oficjalnym tonem: – A to co?

Zio obejrzał się, idąc za wzrokiem jasnowłosego sierżanta. Na progu chaty machał łapami Ujjuja, podczas gdy Ejjuja wykonywał całą serię sapnięć i chrapnięć, zwykle poprzedzających jego popisowy numery, czyli uniesienie się na tylnych nogach.

– Cóż to za bestyje?

– Rosomaki.

– Tak żech i myślał. Jedźmy stąd, chłopy!

14
{"b":"100668","o":1}