Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W końcu trzeba było zamknąć Dziecko w specjalnej komnatce. Jego zapach i widok były zbyt przerażające.

Kiedy się rozpadło, elfy z miasta Kortirion długo debatowały. Potem za pomocą ostrego żelaza zrobiły sobie coś, że stało się z nimi to samo co z Dzieckiem. Nie znały słowa „umierać”. Ale zrozumiały, że jeśli jedna osoba umiera, to inne tak naprawdę nie mają po co żyć. Nawet gdyby miały żyć wiecznie. Bo po co żyć wiecznie, aby przez wieczność myśleć o śmierci? O tym, co okrutne, niezrozumiałe, niewybaczalne?

Tylko kapitan Helkis, ze swoją świeżo poślubioną Nualą i jej rodziną, odpłynął, szukając jakiegoś miejsca, gdzie elfy znowu mogłyby żyć same i zapomnieć o tym, co się stało.

Tak było kiedyś. Trochę później, trzy tysiące lat potem kapitan Belegaer Helkis stał przed wejściem do podziemi, które znajdowało się w kurniku na przedmieściach Fangusy. Wokół wznosiło się coś, co kiedyś było letnią rezydencją poprzedniego władcy miasta, nieszczęsnego króla Tarmakiego. Zgodnie z Edyktem Drwiącego Śmiechu, tak zwany Cesarz oddał pałac tego biednego człowieka swoim nihońskim żołdakom. Też nieszczęśliwym.

Pałac, odarty z tynku i złoceń, przeobraził się w unikatowe połączenie koszar z burdelem, a na podwórku nieszczęśliwi żołdacy zbudowali kurnik. Przed nim stał Helkis. Miał długie, sięgające do ramion włosy. Niestety, koniuszki uszu lubiły czasem zza nich wystawać.

Pałacu pilnowały warty, ale żadne warty nie są w stanie powstrzymać elfa. A już na pewno nie są w stanie tego zrobić warty zapijaczone. Dostępny dla prawie każdego, wolny od wszystkich kontroli poza żałosnymi kontrolami wojskowymi, Ośrodek Poligonowy Numer Cztery był idealnym miejscem na to, żeby coś ukryć.

Krasnolud czekał już w kurniku. Wyglądał dziwnie bez brody. Pomiędzy bliznami, które sprokurowali mu ludzie, żeby uniemożliwić odrośnięcie zarostu, zwisały absurdalnie długie kępki czegoś rudego. Tych zdrowych miejsc było jednak za mało, żeby odtworzyć choćby zarys brody. Być może krasnolud zamierzał przykleić je sobie płasko do twarzy, tworząc brodę „na pożyczkę”?

Kurnik był od dawna nieużywany. Ptactwo wyzdychało z powodu braku należytej opieki, ale nadal czuć było ich jedyny w swoim rodzaju odór. Krasnolud otworzył klapę w podłodze.

Zeskoczyli w mrok i w zapach kiszonych ogórków. Krasnolud zaczął krzesać ogień.

– Nie trzeba – powiedział Helkis. – Czy moglibyśmy iść w ciemności?

– Proszę bardzo – odparł chrapliwie podziemny. – Ja się orientuję po zapachu i dźwięku. Jestem górnik od pokoleń, urodziłem się w kopalni.

Schował hubkę i chyba zrobił to z ulgą. Helkis usłyszał lżejszy oddech. Górnik od pokoleń nie chciał, żeby ktokolwiek oglądał jego twarz bez brody.

Helkis lubił ciemność. W ciemności nie musiał się obawiać niczyich spojrzeń. Nie było widać uszu.

Zapach kiszonych ogórków ustąpił zapachowi piżma. Tak kiedyś pachniały miejskie kanały. Kiedyś, kiedy jeszcze elfy mieszkały w mieście. Odchody elfów pachniały piżmem i to tak silnie, że przesiąkało tym zapachem wszystko, co z nimi płynęło.

Byli w starej, zrujnowanej odnodze kanałów miejskich, która odchodziła od pałacu. Teraz większość kanałów została zasypana. Pozostały tylko takie odnogi.

Ostatni władca na świecie, który jeszcze nie poddał się władzy Cesarza, siedział na małym, kulawym stołeczku, z włochatą, obłażącą poduszką pod przysadzistym tyłkiem. Obok płonęła pochodnia.

Król krasnoludów co jakiś czas rozglądał się naokoło, jak gdyby upewniał się, że jego podziemne królestwo nadal istnieje. Miał długą, rudą brodę i nazywał się Skanda.

– Jak trwoga, to do wroga – rzekł Skanda, patrząc małymi oczkami, które wyglądały na czerwone w świetle pochodni. – Jak trwoga, to do wroga. Przyszliście do nas.

– Na razie ja przyszedłem. – Helkis uśmiechnął się. – Chociaż, nie przeczę, jako reprezentant większej całości.

– Potrzebujecie pomocy – powiedział król krasnoludów.

– Wszyscy potrzebujemy.

– To wasza wina, że wszyscy potrzebujemy.

Zapadła cisza. Rozlegało się tylko odległe dudnienie w głębi. Znak, że krasnoludy nie zaprzestały swojej roboty nawet w tych kanałach.

– Pomyślmy o przyszłości – zaczął Helkis. – Są dwa powody, żeby myśleć o przyszłości, zamiast o przeszłości. Pierwszy powód: mamy wieczność do przeżycia. Chyba też chcemy ją przeżyć. Drugi powód: chyba nie chcemy przeżyć tej wieczności w gównie.

– Tak? – uśmiechnął się Skanda. – A co wy, elfy, zamierzacie zrobić, żeby wypić to piwo, któregoście nam wszystkim nawarzyły?

– Musimy odzyskać obraz, w pierwotnej, prawdziwej postaci. Tylko dzięki niemu można odwrócić ten proces. W skali masowej. To znaczy całkowitej. Proces stworzenia ludzi.

– No to gratuluję – jęknął Skanda. – Poszukiwania będą trwały jakieś czterysta lat, biorąc pod uwagę konieczność znalezienia i przebadania wszystkich najstarszych wersji obrazu. Wiesz, ile jest tego bohomazu na świecie? Każda świątynia, każda ludzka rodzina ma swoje stare malowidło, przekazywane od pokoleń. I teraz należałoby zbadać, czy coś się nie kryje pod warstwą farby… Nawet przy waszych zdolnościach, które przecież coraz bardziej tracicie… Czterysta lat, podczas gdy co roku giną tysiące moich chłopców…

– Trudno. To jedyny sposób na całkowite wyeliminowanie ludzi.

– Nie. Nie jedyny. Ja mam o wiele prostszy. Zabić. Wymordować. Zadając tyle męczarni, na ile pozwoli masowy wymiar zabijania.

– Skanda…

– Cicho! Nie jestem głupi. Wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz mnie błagać o litość dla tych waszych pomiotów, waszych kreatur.

– Skanda, przecież wiesz, że to nie ich wina…

– Nie, Helkis. To, co oni robią, to także ich wina. Wasza na pewno, boście to spowodowali, ale ich przede wszystkim. Ja nie będę się z nimi pieścił. Ja nie mam czasu. Moich chłopców łatwiej rozpoznać niż twoich. Wystarczy wzrost. Codziennie setki trafiają do więzień. Wyrywają im brody żywcem. Wiem, jak to boli, bardziej niż obcinanie czubków uszek. Codziennie tysiące zdychają w tych mordowniach, które ludzie… – Skanda zadyszał się -…które ludzie, kurwa, nazywają kopalniami! O nie, Helkis. Oni mają cierpieć. Dwa razy tyle, trzy razy tyle, tysiąc razy tyle, co my. My cierpieliśmy niewinnie, oni też pocierpią niewinnie.

– Nie chodzi o to, by cierpieli. Nie chcemy zadawać cierpień za cierpienie. Chcemy tylko rozwiązać problem poprzez szybką i prostą eliminację. Nie możemy jeszcze bardziej upodobniać się do ludzi. Już za bardzo się do nich upodobniamy…

– To może wy! – ryknął król krasnali, zdzierając z twarzy sztuczną brodę. – Nas upodobniają na siłę! Ja nie będę czekał. Jak myślisz, po co kazałem ryć podkopy pod ich miastami i twierdzami? Żeby uwolnić więźniów? Naszych i waszych? Nie tylko po to. Za pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat fundamenty wszystkich ich miast zapadną się. Domy zmienią się w kupy gruzu, kurhany dla tych, którzy zginą. I straszliwe cele śmierci dla tych połamańców, którzy przeżyją. Widziałeś kiedyś zawalony dom? Wsłuchiwałeś się w jęki dochodzące spod gruzów? Ja słyszałem jęki mojej córki, kiedy kwatermistrz Hanaka zburzył pałac Nokerren. Mój pałac, zbudowany przeze mnie, największy krasnoludzki pałac naziemny. I moja córka… Hanaka kazał mnie przykuć za szyję do słupa koło tej szczeliny w gruzach, żebym słyszał, jak oni jęczą… Wiesz, że prawie całą brodę sam sobie wyrwałem? Wtedy.

– Twój ojciec był kapitanem statku „Vingilot”. Fale były mu posłuszne. Dlatego kiedy to wszystko się stało, twój ojciec zaczął wypływać coraz dalej i dalej. Aż pewnego dnia odnalazł ląd za morzem. Jest ląd za morzem, niewyobrażalnie daleko, ale jest. Wiesz, dlaczego tak zwany Cesarz kazał zniszczyć wszystkie wyspy?

– Domyślam się.

– Żeby nikt nie pomyślał, że coś może być za morzem, że na morzu w ogóle może być jakiś ląd. Miało być tylko Cesarstwo – i woda.

Milczeli przez chwilę.

– Twój ojciec odkrył ląd za morzem. I zaczął tam wywozić elfy. Żeby znowu mogły żyć z dala od ludzi. Kiedy po pierwszej katastrofie zdarzyła się druga… Kiedy w jakieś dwa tysiące lat po powstaniu ludzi władzę objął… Nazywajmy go Cesarzem, tak będzie łatwiej. Kiedy zaczął tępić inne rasy, my staliśmy się rzekomą mniejszością etniczną numer jeden. Ojciec nadal wywoził, tyle że po kryjomu. I wtedy zdarzył się cud.

23
{"b":"100667","o":1}