– Słyszałem każde słowo – cieszył się. – Osobiście słuchałem, bo to rzadka gratka. Jak to mówią, w mały niewód płotki wpadają. My tutaj małe miasteczko, rzadziutko tacy poważni przestępcy do nas przyjeżdżają. No i się nie zawiodłem. Muszę powiedzieć, że takich herezji dawno nie słyszałem jak te, które opowiada major Wywiadu i starsza kapłanka. Pięknie.
– Mamy… Topazowe Glejty – wykrztusił z siebie major Hengist.
– Tym gorzej. Żeby funkcjonariusze zaszczyceni tak wielką odpowiedzialnością takie rzeczy wygadywali? – Lechenten już do reszty wydobył się z posągu.
– Nie podlegamy… waszej jurysdykcji.
– Może. – Komendant pochylił się nad majorem. – Ale jeślibyśmy was puścili, to tak, jakbyśmy puścili dwoje niebezpiecznych przestępców. A może wy gdzieś te glejty zgubiliście, co? Bo widzicie, gdybyście je zgubili, sytuacja byłaby prostsza. Zrobiłoby się kolejne śmiertelne piekło w miasteczku, tym razem z piękną panią w jednej z dwóch głównych ról. Jest glejt, jest problem. Nie ma glejtu, nie ma problemu.
Lechenten pokazał dłoń majorowi. Trzymał w niej złotą blaszkę z topazem w środku.
– Wy nie macie glejtów – oznajmił. – Wy je mieliście. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Nie jesteście wywiadowcami z glejtami, tylko przestępcami. Teraz opowiecie mi wszystko o waszych wspólnikach.
Hengist zwalczył pragnienie, żeby zamknąć oczy. Lepiej widzieć, z której strony biją w twarz. Nie boli przez to mniej, ale i tak lepiej widzieć.
– Oj nie – zakpił Lechenten. – Tylko nie milczenie. Nic nie działa tak denerwująco na starego Lechentena, jak milczenie przesłuchiwanego. No dobrze, to może nadobna pani kapłanka coś nam powie?
Virma. Hengist dopiero teraz przypomniał sobie o jej istnieniu. Wcześniej za bardzo się bał, żeby o niej pamiętać. Teraz zaczął bać się podwójnie.
Wykręcił głowę w bok, najbardziej jak potrafił. Pozwolili mu. Chcieli, żeby ją zobaczył.
Z sińcem pod okiem, jej oczy wydawały się jeszcze bardziej fiołkowe. Stojący z tyłu żołnierz przez cały czas trzymał swoją wielką łapę na jej ustach.
– Niech otworzy tę piękną buźkę – powiedział Lechenten. – Szkoda, że zamiast zatkać się jakimś fajfusem, jak Ukryci przykazali, musiała tyle gadać. Teraz będzie gadać jeszcze więcej. Opowie nam wszystko i ze szczegółami.
Żołnierz zabrał rękę z jej twarzy. Usta były blade i mocno zaciśnięte.
– Śpiewaj, kurwo! – rzucił Lechenten.
I Virma zaczęła śpiewać:
Rozpadł się na kawałki pług,
Rozwiązał się spłatany węzeł,
Zniknęła ściana, dach i próg
I zapadł się pod ziemię węgieł.
Jeszcze nie skończyła, a już miała wolne ręce. Rozwiązana pętla liny opadła na podłogę, gdzie tarzał się na plecach komendant Lechenten.
Jego tłusty brzuch pękł z odgłosem gigantycznego mokrego pierdnięcia. Coś zaczęło z niego wypełzać. Jakby węże.
– Idziemy stąd – powiedziała Virma.
Hengist mógł wstać. Jego więzy też opadły. Przez chwilę jednak nie wstawał z krzesła.
– Co… Co to jest?
– Jelita – odparła Virma. – Ale zaraz będą to żmije. Pośpiesz się.
Przeszli ostrożnie nad rozpadającymi się żołnierzami. Zbiegli na dół, do sali jadalnej, na dziedziniec i do stajni.
Pułkownik Scarpia patrzył na pięknego młodzieńca. Piękny młodzieniec był nagi, ale nie był już taki piękny. Wyglądał jak bryła czerwonego mięsa, z której ktoś dla fantazji ulepił formę przypominającą człowieka.
Piękny młodzieniec był nieżywy.
To było nieszczęście. To była katastrofa. To była jedna z tych chwil, w których człowiek przestaje wierzyć w sens pracy, sens życia i w ogóle sens.
Urodziwy chłopiec skonał wśród tortur. Rzecz sama w sobie byłaby nawet przyjemna, gdyby nie drobny fakt. Przesłuchiwany nie wymienił przepisowych stu nazwisk wspólników. Nie wymienił ani jednego nazwiska.
Stojący obok pułkownika konfesariusz Ajgaj wiedział, co to znaczy. To oznaczało Romb. Bąble pod pachą zapiekły go, zabolały jak rozżarzona piła.
„To wyjątkowe wyróżnienie. Będziesz cierpieć dla Cesarza” – powiedziano mu siedem lat temu, wszczepiając wrzodnicę pod pachę. „Żeby zadawać bez litości ból wrogom Cesarza, samemu trzeba cierpieć”.
Siedem lat nieustającego cierpienia. Własnego i cudzego. Wszystko po to, żeby trafić do Rombu. Albo teraz szybko popełnić samobójstwo.
– No dobrze – powiedział pułkownik Scarpia do swojego asystenta, kapitana Tuulilainena. – Dobrze, mamy problem. Jest człowiek, jest problem. Nie ma człowieka, nie ma problemu… Nie notujcie, Tuulilainen, tylko słuchajcie. Tego więźnia nie ma i nie było. Rejestry jeszcze nie poszły do Centralnej Kancelarii, przerobimy je. Pan konfesariusz żadnego takiego chłopaka nigdy w życiu nie widział, bo pan konfesariusz nie chce iść do Rombu, tak samo jak żaden z nas.
Ukryci… – pomyślał tylko Ajgaj.
– Ja też go nigdy nie widziałem – kontynuował pułkownik. – Hengist jest wysłany w misji, długo nie wróci… jeśli w ogóle wróci. Junichiro zrobi, co mu się każe, to Nihong. Ten aktorzyna, Barnaro… Tak, to może być problem. Ale jest Barnaro, jest problem. Nie ma Barnara, nie ma problemu. Zapamiętaj, Tuulilainen, żeby posłać kogoś do teatru, najpóźniej jutro.
– Ale panie pułkowniku, czy my nie popełniamy niewyobrażalnego przestępstwa zatajenia prawdy przed niedosiężnym majestatem Cesarza? – odważył się zapytać kapitan. Miał wielkie, jasne oczy i dwadzieścia lat.
– Odpowiem ci pytaniem na pytanie – uśmiechnął się brodaty pułkownik. – Pochodzisz z Północy? Z wioski Suurikaupunki?
– Tak, panie pułkowniku…
– Masz tam siostrę, która nazywa się Kieli Tuulilainen?
– Tak, panie pułkowniku, ale…
– No to już tam nie masz siostry. Twoja siostra uciekła od męża, Hanzelma Pawężnika. Schwytano ją razem z całą bandą tak zwanych Klosztyrek, czyli Mniszek. Właśnie ją tu wiozą. Jeśli chcesz, żeby ona pewnej nocy zniknęła z więzienia i z naszych rejestrów, cała i zdrowa, musisz pogodzić się z tym, że tak samo zniknie ten młodzieniec. Wybitnie niecały i niezdrowy.
Tuulilainen zaczerwienił się. W jego oczach coś zaczęło niebezpiecznie błyszczeć.
Jeszcze mi się tu rozpłacze, pomyślał Scarpia. Proszę, jak to człowiek zna się na ludziach. Dla tych kmiotów z Północy liczy się tylko rodzina, dla niej zrobią wszystko.
Pułkownik Scarpia pomylił się tym razem. Nie wziął pod uwagę dwóch rzeczy. Po pierwsze, dla kmiotów z Północy liczyła się tylko rodzina płci męskiej. Nawet gdyby siostra Tuulilainena nie zhańbiła się ucieczką od męża do Klosztyrek, i tak nadal byłaby tylko kobietą. Czymś, co ma znosić razy, gwałty i tortury.
Po drugie, nazwisko bezpośredniego przełożonego pułkownika też kończyło się na „lainen”. Marszałek Vesilainen i kapitan Tuulilainen dobrze się zrozumieli, jak północnik z północnikiem.
Jeszcze tego samego dnia pułkownik Scarpia i konfesariusz Ajgaj zostali aresztowani. Marszałek Vesilainen osobiście odwiózł ich do Rombu.
Skąd sam też nie wrócił.
Komendę nad Kancelarią objął tymczasowo Barnaro. Ten aktorzyna.
Wspólnie zrezygnowali z jazdy drogami. Na drogach były posterunki, zapory, komisariaty, komendy i, co gorsza, gospody. Jechali górskimi bezdrożami, wśród wąwozów i jarów, co chwila narażając konie na wszystko. Na złamanie nogi wśród głazów na stromych zboczach wzgórz. Na ukąszenia gadów w błotnistych dolinach potoków.
Jak najrzadziej zbliżali się do ludzkich siedzib. Hengist był dobrym łucznikiem, a lasy pełne zwierząt. Ale ich głównym żywicielem była Virma. Zawsze wiedziała, gdzie rosną orzechy, jagody, buczyna, gdzie można łatwo nałowić ryb w górskim jeziorku.
Hengist nie pytał jej, skąd wie. Tak samo, jak nie starał się dowiedzieć, co stało się komendantowi Lechentenowi i jego żołnierzom.
Po raz pierwszy w życiu bał się kogoś bardziej niż Cesarza.
Dlatego nie przyszedł od razu, gdy usłyszał: