Ospowata i jednooka dziewka wróciła, wlokąc za sobą chama z ogromną pałą w garści. Cham miał twarz brunatną od opalenizny, brudu i niedogolonego zarostu. Z postawy przypominał niedźwiedzia, gdyby nie to, że niedźwiedzie chyba były mniejsze.
– To oni – oznajmiła. – To oni. Dwa dzbany.
– Zapłacimy – powiedziała Jonga.
– Juści, zapłacicie – rzekł cham. – Ale własną skórą. Bo mam przykaz wszystkich obcych do loszku. Żadnych pieniędzy nie brać, nic jeść nie dawać. Pójdziecie do loszku, a my damy znać do Murriny, żeby przyjechał tu umyślny z Kancelarii.
– Przyjacielu – zaczął Embroja. – Jestem generałem…
– Hy! – zaśmiał się krótko cham. – A ja marszałkiem. Jesteś dziadem i tak czy inaczej, kaźń ci pisana. Bo jak w trzy dni z Kancelarii umyślny nie przyjedzie i nie zabierze do Rombu, mamy przykaz dać was kapłanowi, coby was kaźnił.
– Kapłanowi? – zdziwiła się Jonga.
– No… – stropił się trochę cham. – On u nas najlepiej do rzezania przysposobiony. No dobra, dawajta ręce do związania, po dobroci. Dacie ręce, to uratujecie nogi, nie połamię.
– A nie można by jakoś tego uniknąć? – zapytał generał.
Niby spokojnie, ale Jonga widziała, że ciemna, smagła twarz starca nabiera dziwnego koloru ze strachu. Zrobiła się beżowa.
– A może by i można – powiedział niespodziewanie cham.
– Ani mi się waż! – syknęła ospowata.
– Cicho, dziewko! – syknął w odpowiedzi cham. – Może by i można. Jakbyś, panienko, przyszła do mnie na stryszek i różne cudeńka ze mną porobiła, to może by się dało coś wymyślić.
– Nic nie mów, Tundu – Jonga uprzedziła generała. – Dobra, pójdziemy na ten stryszek. Ale sprzedacie nam jeszcze żywność.
Cham podrapał się w głowę, a na jego twarzy pojawiło się coś podobnego do prawdziwego zatroskania.
– Nie mamy… – powiedział. – Nie mamy tyle, żeby przedać. Chyba że wielebny… No dobra. Wprzódy ze mną, potem prześpisz się z kapłanem.
Tę noc generał Tundu Embroja spędził skulony, przez cały czas starając się jak najmniej przyciągać uwagę wielkiego, warczącego psa, z którym chłopi zamknęli go w drewutni. Przez szpary w deskach ospowata chlusnęła jeszcze na niego gnojówką, prawdopodobnie mszcząc się za zdradę miłosną swojego chama.
W nocnej ciszy Tundu zgłębiał te nowe uczucia i doznania, które od niedawna pojawiły się w jego życiu.
Chłód. Głód. Smród. Bezlitosne swędzenie, którego nie mógł uśmierzyć, bo przy warczącym psie bał się podrapać. Zimne nóżki wielkiego, płaskiego robaka, który uporczywie próbował wdrapać się generałowi na policzek i na którego mógł tylko odstraszająco dmuchać.
Tylko strach nie był nowy. Tundu zorientował się ze zdumieniem, że wcale nie boi się więcej niż przedtem w pałacu czy na czele wojsk. Był to cały czas ten sam strach, który nie zmienił się ani o włos od pierwszego dnia. Od dnia, gdy w Plandze pojawił się tajemniczy uzurpator. Pan Cesarz.
Nad ranem z lękliwego półsnu wyrwał go tajemniczy chrobot. Pies rzucił się na drzwi drewutni, które nagle się otworzyły. Zdążył szczeknąć tylko raz, gdy w paszczę wbił mu się długi, stary miecz. Tak zardzewiały, że było to widać nawet teraz, w półmroku świtu.
– Idziemy – szepnęła Jonga.
Nikt się nie obudził, wieś musiała być pijana po pogrzebie.
– Dotrzymał słowa?
– Tak! Na pewno! Oczywiście! Dawno nie miałeś kontaktu ze światem, głupku – wysyczała po swojemu. – Idziemy, szybko i bez słowa. Weź kapotę.
– Z krwią?
– Krew to życie.
Cichym truchtem przebiegli przez uśpioną osadę. Poza swym zwykłym sakiem Jonga dźwigała na plecach jakiś wilgotny worek. Brama była zamknięta, ale palisada pełna szczerb i dziur, tak że po chwili znaleźli się już na zewnątrz, w gęstym leszczynowym lesie.
– Zabiłaś go? – zrozumiał Tundu Embroja.
– Kogo? Zabiłam obu. Kapłana też.
– Dobrze bronisz swojej cnoty.
– Nie bronię. Zabijam ich, kiedy są we mnie.
Tundu milczał przez chwilę. Tym bardziej że bieg przez las był dla niego zbyt forsowny.
– Ych… – sapnął. – Stosujesz najlepszą pułapkę na mężczyzn.
– A poza tym… – Jonga przystanęła na chwilę. – A poza tym mam trochę przyjemności. No, nie zawsze.
Za lasem skręcili w zarośla wonnika. Zarośla śmierdziały okropnie, słodko i trupio, bo zaczynała się wiosna i rośliny sypały pyłkiem. Ale ziemia była tu twarda, kamienista i uciekinierzy nie zostawiali śladów. A psy musiały w tym smrodzie stracić trop.
Łzawiąc i kaszląc, mijali pierzaste krzewy, po których pełzały duże, połyskujące w półmroku robaki.
– Jeśli tu jest wonnik… To zaraz będzie rzeka… – wykaszlała z siebie Jonga. – A tam gdzie jest rzeka, można…
– Ukraść łódkę – powiedział Tundu.
– Skąd wiesz?
– Zaczynam sobie przypomi…nać! – kichnął dziadek. – Bo jak byłem żołnierzem… Rzeczywiście, tu powinna być rzeka, chyba nazywa się Tlinna.
– Czy dopłyniemy nią do Farsitan?
– Co jest w tym worku?
– Trochę sera. Nie dam ci teraz, nie rozsupłam worka, bo wszystko w środku przejdzie tym kurewskim wonnikiem.
– Jakie wszystko? Co jeszcze jest w tym worku?
– Kapłan przyszedł pod stryszek, ale ja zabrałam drabinę na górę. Powiedziałam, że jej nie spuszczę, póki mi nie pokaże, że ma ze sobą spyżę. Nie chciał krzyczeć, robić rabanu, pewnie się wstydził. Posłusznie pobiegł po ser i inne takie.
– A nasz chamuś?
– Nasz chamuś już nie żył. Leżał sobie na strychu, a krew wsiąkała w ziarno. Na szczęście, bo inaczej by przeciekło na dół do izby i ktoś by się jeszcze zaciekawił.
– I co przyniósł kapłan? Co to były za „inne takie”?
– No… Orzechy. Oni głównie orzechy jedzą. Kazałam mu wleźć z tym na górę.
– I co?
– Wlazł, bardzo był napalony.
– I zabiłaś go, gdy był w tobie.
– Ty jesteś głupi, Tundu – powiedziała Jonga. – Kapłan miał ze sześćdziesiąt lat.
– To znaczy, że ja nie mam u ciebie szans?
– Ty naprawdę jesteś głupi. Słuchaj, dopłyniemy tą rzeczką do Farsitan?
– Nadkładając drogi. Powiedz mi, Jonga, dlaczego tak bardzo chcesz zobaczyć Cesarza?
– Chcę mu zadać kilka pytań – odparła dziewczyna.
– Jesteś szalona. Albo naprawdę jesteś już martwa i nie boisz się śmierci.
– Powiedz mi, Tundu – Jonga zamyśliła się. – Czy naprawdę widziałeś kiedyś Cesarza?
– Pewnie! Ja byłem… Jak by to rzec… Prawą jego ręką byłem!
– No to nisko upadłeś. Powiedz mi, czy rozmawiając z Cesarzem, widziałeś kiedykolwiek jego uszy?
No tak. To naprawdę wariatka. A ja się jej słucham. Co prawda, nie mam nikogo, żeby się słuchać. Nie mam już Cesarza, jestem renegatem i nie dla mnie Cesarz. Ona jest moim Cesarzem.
Śmierdzące zarośla skończyły się, a Jonga wreszcie się zmęczyła. Padła na ziemię. Worek zagrzechotał, ale cicho, nie orzechowo. Raczej jakby coś w nim się przesypało.
– Tam jest ziarno! – kwiknął Tundu. – Z krwią?!
– Krew to życie. Krew to prawie mięso – odpowiedziała Jonga, patrząc przed siebie. – Też pożywna. A jak chcemy dotrzeć do Farsitan, musimy się nieźle posilić.
Siedzieli na szczycie wysokiej kamienistej skarpy. U dołu płynęła wąska, ciemnozielona rzeka. Wąska, ale chyba głęboka. Zza zakola rozległ się plusk wioseł, coraz głośniejszy.
– Ruszmy się – mruknęła Jonga. – Trzeba będzie kogoś zepchnąć pod wodę. I przytrzymać.
Kiedy Hengist zaczął cokolwiek czuć, znowu był to ból w potylicy. Tylko mocniejszy i nieprzerwany. Po kilku próbach poruszenia się zrozumiał, że jest przywiązany do krzesła.
– Nieliczni podróżni, którzy dotrą do gospody, zawsze wpadają w ręce szpiegów – rozległ się wesoły głos. Znał te słowa i znał ten głos. Ale te same słowa wcześniej mówił inny głos, głos Virmy. Teraz wypowiedział je ktoś wesoły, poczciwy.
To był posąg. Czyli komendant Lechenten, który przy pomocy swoich żołnierzy powoli wyłaził z brzucha wydrążonej rzeźby. Był w samych gaciach, pewnie po to, żeby lepiej przylegać do wnętrza posągu. Nogi miał rumiane i włochate.