Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kłamiesz – powiedział nieznajomy. – Wczoraj kupiłeś ją na targu, wielu ludzi to widziało.

– Nic nie wiem. Nie pamiętam – wykrztusił Eric, gdy ból nieco zelżał. – Ja nie mam pieniędzy.

Mężczyzna w odpowiedzi zgarnął z wieszaka kurtkę i rzucił ją Martinetowi na pierś. – Przy następnym strzale będę mierzył w serce. Ręczę, że nie wytrzyma bólu.

Eric zobaczył rozpruła podszewkę kurtki i zapomniał o wszystkim. Jego pieniądze! Co się z nimi stało?!

– Gdzie jest Tijana? – nalegał mężczyzna.

Martinet, miętosząc w rozgorączkowaniu swoją kurtkę, natrafił na ukryty w kieszeni sprężynowy nóż, którym kiedyś rzucał równie dobrze jak boksował. Gdy mężczyzna znowu wyciągnął rękę uzbrojoną w miniparalizator, zdecydował się odnowić dawną umiejętność. Ostrze noża wbiło się w brzuch nieznajomego, jego twarz przybrała wyraz śmiertelnego zdumienia; przyklęknął i wydając głuchy jęk – upadł.

Martinet chwycił bezwładną rękę; nie wyczuł tętna. Obecność śmierci sprawia, że człowiek czuje ból, ale jest to ból duszy i umysłu, o bólu fizycznym zapomina się, a włókna nerwowe robią przerwę w swojej działalności. Jak długa jest ta przerwa, zależy od wrażliwości człowieka. Czasem trwa ona ułamek sekundy, a czasem wieczność.

Minęło wiele minut nim Martinet odzyskał sprawność myślenia. Jego nogi wciąż pulsowały bólem, lecz teraz był on już do zniesienia.

Wstał i skierował się do kuchni. Włożył głowę pod kran. Lodowate zimno orzeźwiło go. Zwalczając bezwład kończyn, z trudem wykonał kilka przysiadów. Krążenie krwi przywróciło mu władzę w nogach. Wziął prysznic i ubrał się. Wychodząc z domu zabrał nieszczęsną kurtkę, której porozpruwane szwy doprowadzały go do łez. Zniknęły oszczędności odkładane pieczołowicie w latach sukcesu i powodzenia. Oszczędności na czarną godzinę, gdy życie słanie się przekleństwem. Dopóki jest nic nie warte – tak jak teraz – można żyć, bo beznadziejność da się wygonić alkoholem.

Trzeba się napić!

Ciało mężczyzny w czerni tarasowało przedpokój.

* * *

Nóż wbity po rękojeść. Krew. Śmierć. Brak tętna, brak czucia. Brak myśli. Śmierć.

Krew. Śmierć. Ciało mężczyzny w czerni. Martwe ciało. Ostrze noża opuszcza ciało. Powoli, powoli – opuszcza ciało. Ciało we władzy śmierci.

Martwe ciało walczy. Przeklina śmierć. Wydala obcy przedmiot. Obcy przedmiot to nóż.

Brak tętna, brak czucia. Są myśli. Precz śmierci. Nóż opuścił ciało. Leży mężczyzna i obok nóż. Już obok – okrwawiony, lecz zabrał ze sobą śmierć. Ciało pozbyło się noża i pozbyło się śmierci.

Pojawia się tętno, wraca czucie. Tak odchodzi śmierć.

Otwarte oczy mężczyzny. Żywe oczy.

Nie tylko wiarą można pokonać śmierć. Czasem wystarcza SŁOWO.

* * *

Eric Martinet siedział w barze i popijał piwo. Kończył drugi kufel i wreszcie opuszczała go niemoc, a ucisk w okolicach żołądka znacznie zelżał.

Razem z nim przy stoliku siedział otyły mężczyzna. Nazywał się Gramp i był trenerem pięściarzy. W czasach, gdy nazwisko Martinet poruszało serca kibiców boksu, byli nawet przyjaciółmi.

Gdy skończył się ring, skończyła się przyjaźń, ale Eric nie miał o to do Grampa żalu. Rozumiał, że dobry trener nie ma czasu zajmować się wykolejeńcem, którego gwiazda zgasła już bezpowrotnie.

Od czasu do czasu Gramp starał się pomóc Martinetowi finansowo, oferując mu pewne nieźle płatne prace, jak na przykład teraz, gdy mówił:

– Jutro moi chłopcy jadą na mecz. Potrzebny jest ktoś do załadunku sprzętu. Reflektujesz?

– Odczep się – odpowiedział Martinet tak, jak odpowiadał zazwyczaj.

– Ktoś jest potrzebny. Nie ty, to pojedzie ktoś inny.

Martinet nie odzywał się (w takich sytuacjach przeważnie milczał); popijał piwo długimi łykami. Wreszcie – jak zawsze zresztą – zgodził się:

– O której wyjazd?

– O szóstej. Nie pij dziś dużo, bo zaśpisz.

– Moje zmartwienie.

– Moje też. Nie mam zamiaru szukać o świcie kogoś do pomocy. Dokończyli piwo i wyszli z baru.

– Ale numer wczoraj wykręciłeś – zauważył nagle Gramp.

– Jaki numer? – zdumiał się Martinet.

– Z tą niewolnicą. W całym mieście nie gadają o niczym innym. Skąd, u licha, wytrzasnąłeś dwieście siejów?

Martinet miał minę człowieka, który zobaczył diabła.

– Chcesz powiedzieć, że kupiłem niewolnicę?

– Jak to: „chcę powiedzieć”! Nie żartuj. Widziałem przecież.

– Widziałeś jak ją kupowałem?

– Eric! – Gramp spojrzał na niego zaniepokojony. – Czy ty przypadkiem…

– Ma na imię Tijana?

– Skąd mam wiedzieć jak ma na imię? Ty naprawdę nie pamiętasz niczego?

– Nie – przyznał Martinet. Głos mu drżał. Ostatnimi czasy coraz częściej natrafiał na luki w swojej pamięci.

Rozstali się przed willą Grampa. Eric miał ochotę wrócić jeszcze do baru, lecz brak gotówki sprawił, że zaczął myśleć rozsądnie. Gdy stanął przed własnym domem, starym, niszczejącym barakiem, poczuł jak serce zaczyna mu szamotać się w klatce piersiowej. W mieszkaniu leżały przecież zwłoki, które musiał jakoś usunąć, aby nikt nie dowiedział się o jego podłym czynie. Eric odczuwał strach i podniecenie, lecz nie miał wyrzutów sumienia. Sam się dziwił, że ich nie ma. Być może alkohol zniszczył w nim ludzkie odruchy, być może uodporniły go lata spędzone na ringu, w każdym razie nie chodziło tu o to, że działał w obronie własnej.

Uchylił drzwi i wśliznął się do wnętrza. Spojrzał na podłogę i nagle zaparło mu dech w piersiach. Zmartwiał. Ciała nie było… Tylko w zasychającej kałuży krwi leżał nóż, który przed godziną pozbawił życia człowieka w czerni.

Martinet przymknął powieki. Oparł się o ścianę; powoli jego nerwy wracały do stanu równowagi. Analizował minione wydarzenia, widział osuwające się ciało i siebie – szukającego pulsu. Był pewien, że go nie było, czyżby się mylił?

Nagle usłyszał głos. Otworzył oczy. W progu pokoju stał mężczyzna w czarnym odzieniu, i mówił. Wypowiadał jeden wyraz, SŁOWO. Uśmiechał się, a z jego warg – litera po literze – spływało SŁOWO. Martinet słyszał je po raz pierwszy w życiu, ale nieoczekiwanie odniósł wrażenie, że prawdziwe znaczenie tego niekończącego się wyrazu tkwi głęboko w jego duszy.

Mózg stał się opętańczym chaosem panującym nad sensem rzeczy, których wcześniej nie był w słanie zrozumieć.

Wokół trwała wieczysta cisza, od początku do końca świata – wciąż cisza. I bezruch. Bezruch szaleńca, bo cały Wszechświat pędzi. Dokąd? Tego nikt nie wie. Może Bóg… Jeśli istnieje. Musi istnieć, bo skąd by wzięła się ta cisza i bezruch; trwanie materii w postaci nieskończonej liczby atomów.

* * *

„Ratunku! Ratunku! Nie zostawiaj mnie tak. Powiedz jak brzmi SŁOWO. Jak? Ja nie pamiętam. Zapomniałam. Ratunku! Pomóż mi! Niebyt jest straszny. Wolałabym, żeby moje ciało spłonęło. Wtedy przynajmniej dusza byłaby wolna”.

„KIM JESTEŚ?”

„Pomóż mi! Musisz mnie odnaleźć. Sama nie mogę uczynić nic, choćby nadszedł koniec świata. Ale chcę wrócić! Chcę!”

„KIM JESTEŚ”

„Nie ma niczego. Tylko wąż. Głowa, i długi jak wieczność, rozdwojony język, Pełen jadu. Ratunku! Podpowiedz mi SŁOWO!”

„TIJANA?”

„Nie mów, że nie znasz SŁOWA! Nie wierzę. Nie wie… Nieeel”

* * *

Martinet ocknął się. Pachnący wodorostami i słoną wodą wiatr łaskotał go w twarz. Leżał na czymś twardym. Czuł się silny i wypoczęty. Nagle zaniepokoił się: „Skąd ten zapach?”. Usiłował wstać, lecz powstrzymała go silna ręka.

– Spokojnie. Unikaj gwałtownych ruchów, a energia zawsze będzie w tobie – nad Martinetem pochylał się mężczyzna, którego czarny strój kontrastował z tłem pogodnego, niebieskiego nieba.

18
{"b":"100657","o":1}