Podsunął mi plik kart ewidencyjnych. Przejrzałem je raz i drugi. To, co mówił, było dość przekonujące. Taki na przykład Letto albo mój komandor… Na pewno nie powstrzymaliby się od głośnego komentowania wydarzeń wobec osadników. Po cóż wywoływać gniew rebeliantów, który skieruje się przeciwko całej naszej grupie? A z drugiej strony… Pewna myśl przyszła mi wtedy do głowy i to przechyliło szalę: jeśli teraz wzbudzę zaufanie przywódcy buntu, nie krzywdząc przy tym nikogo z naszych, to być może, uda mi się nawiązać z nimi jakąś bliższą współpracę, która w przyszłości może zaowocować dla naszego wspólnego dobra…
"Jedynka" dał mi do zrozumienia, że uważa mnie za gotowego do zgodnego współdziałania. Niech tak myśli nadal! Dam mu dalsze dowody dobrej woli, wkradnę się w jego zaufanie i – pozornie, lecz tylko ja będę o tym wiedział – spróbuję zadeklarować pełne poparcie dla nich…
– Taak… – powiedziałem, odkładając na bok kilka kart ewidencyjnych – Myślę, że niektórzy… jeszcze nie pozbyli się pewnej niechęci do waszych zamierzeń. Wierzę jednak, że przekonamy ich wspólnie o słuszności tej drogi…
Brodacz przewertował wybrane przeze mnie karty.
– No, tak… – mruknął. – To by się mniej więcej zgadzało.
Odetchnąłem z ulgą. Widać nie ja pierwszy udzieliłem podobnych informacji. Inni przede mną też byli podobnego zdania, uznali pewne racje nadrzędne… Czy im także… obiecywano coś za to? W każdym razie pozbyłem się tego cienia skrupułów, który przyćmił moją duszę w chwili, gdy wskazywałem najbardziej niespokojnych towarzyszy. To, o czym zamyślałem, wymagało wszak pewnych poświęceń, gry, nawet narażenia się na niechęć ze strony pozostałych kolegów. Aby ponownie zapanować nad sytuacją, powinniśmy wejść między buntowników, uplasować się możliwie blisko ich bunkra, zdobyć ich zaufanie, by następnie pokonać ich od wewnątrz, gdyby ich rządy okazały się nie do przyjęcia… Albo – wpływać na ich poczynania, jeśli ich władza się utrzyma. Za każdą cenę nie wolno dopuścić, aby odsunęli nas wszystkich na margines społeczeństwa, które ma powstać na tej planecie. Trzeba zdobyć jak najwięcej spośród owych zarezerwowanych dla nas dziesięciu numerów, bo jeśli nie my zajmiemy pozycje, zajmą je bardziej przedsiębiorczy spośród osadników. A wówczas nie wiadomo, czy ktokolwiek zadba o zabezpieczenie interesów naszej grupy – grupy, która będzie wszak pod szczególną obserwacją nowej władzy.
Gdy wieczorem tego dnia zostaliśmy znowu sami w zamkniętym baraku, rozmowy nie kleiły się jakoś, większość towarzyszy milczała, jakby, przetrawiając coś w myślach.
– Myślę, że nie będziecie mi mieli tego za złe… – zaczął w pewnej chwili Martins, lekarz z załogi Gammy. – Zgodziłem się asystować przy witalizacji. Zwrócili się z tym do mnie a ja pomyślałem, ze to jednak mój obowiązek, niezależnie od sytuacji… Chociaż nie jestem pewien, czy powinienem im pomagać… Być może lepiej by było… odwlec moment wi-talizacji, ale obawiałem się, że mogą zacząć na własną rękę, a o ile wiem, nie ma wśród nich lekarza, mogłoby dojść do komplikacji.
Kilka głosów równocześnie zaczęło zapewniać Martinsa, że postąpił słusznie. Byłem tego samego zdania. Po tak długim okresie anabiozy wielu spośród osadników mogło potrzebować pomocy medycznej.
– A mnie zaproponowali pomoc przy ewidencji i sprawdzaniu kartotek. Przydzielili mnie do pomocy Fremonowi. Sądziłem, że dobrze będzie trzymać rękę na pulsie… Kolejność, w jakiej będą selekcjonować ludzi do witalizacji, może nam dać pewne informacje o ich zamierzeniach – powiedział Rowan. Nikt z pozostałych nie zgłosił i w tym przypadku żadnych zastrzeżeń, więc poczułem się rozgrzeszony przed sobą samym z moich zamiarów, do których jednakże nie przyznałem się głośno, bo to oznaczałoby dekonspirację już na samym wstępie. Wciąż przecież nie byliśmy pewni, czy wśród nas nie znajduje się jakiś szpicel rebeliantów.
Następnego dnia z samego rana wywołano jedenastu spośród nas i wyprowadzono z baraku. Był wśród nich admirał, pilot Letto, komandor z Alfy… Później nie widywaliśmy ich na półwyspie i nie mieliśmy przez długi czas pojęcia, dokąd ich odkomenderowano.
Zostało nas w baraku dwudziestu czterech. Mnie i kilku innych jeszcze tego samego dnia przydzielono do pomocy przy witalizacji. W tym celu poprowadzono nas pod strażą sześciu uzbrojonych buntowników do miejsca, gdzie zgromadzone były zasobniki z ludźmi. W czasie, gdy ja, Martins i jeszcze dwóch spośród załogi uruchamialiśmy urządzenia witalizujące, Rowan pomagał Fremonowi w wybieraniu z kartoteki pierwszych kandydatów do witalizacji. Trwało to dość długo, bo komputer został w bunkrze i nikt z buntowników nie pomyślał, że mógłby się przydać. W tej sytuacji byliśmy gotowi ze stanowiskiem witalizacyjnym, zanim tamci wytypowali wreszcie pierwszą setkę osób.
Podczas krótkiej przerwy, kiedy pozwolono nam zjeść naszą przedpołudniową rację żywnościową i przygotować trochę ciepłej herbaty, Rowan zbliżył się do mnie na chwilę i korzystając z oddalenia się pilnującego nas strażnika, szepnął:
– Nie wiem co to znaczy, ale – wybierają ich według jakiegoś dziwnego klucza. Samych kawalerów, i to z możliwie najniższym ilorazem inteligencji… A do tego jeszcze kilka najmłodszych spośród kobiet.
– Też z najmniejszym IQ? – spytałem zaskoczony tymi dziwnymi kryteriami.
– Nie. Z największym obwodem w biuście – powiedział Rowan i oddalił się. Nie zorientowałem się, czy mówił serio, czy żartował.
Po przerwie przystąpiono do witalizacji. Wszystko szło jak najpomyślniej, kolejni osadnicy powracali do stanu biologicznej aktywności, przechodzili krótkie badania na testerze obsługiwanym przez lekarza, następnie otrzymywali podstawową odzież i odbywali przepisowe ćwiczenia gimnastyczne dla odzyskania sprawności ruchowej.
Przyglądałem się temu z boku, nie mając nic do roboty. W pewnej chwili od strony bunkra nadjechał mały łazik. Wyskoczył z niego Valamis, ów wysoki rudawy blondyn, który zadźgał Bogara w pierwszym dniu rebelii. Pod pachą niósł plik jakichś cienkich broszurek, a w dłoni małą walizeczkę lekarską.
– Rozdawaj to tym chłopcom – powiedział, podchodząc do mnie i wręczając mi papiery.
– A potem kieruj ich do mnie. Będę tam – wskazał w kierunku pojazdu zaparkowanego pod rozłożystym krzewem.
Zwitalizowani młodzi ludzie podchodzili teraz kolejno po zakończeniu swych ćwiczeń, a ja rozdawałem im broszurki, nie znając ich treści. Dopiero gdy nastąpiła krótka przerwa pomiędzy jedną a drugą grupą zwitalizowanych, miałem chwilę czasu, by zajrzeć do tekstu. Broszurka składała się z kilku kart wydruku komputerowej drukarki. Zawierała zaledwie niepełne dwie strony tekstu. Resztę kart stanowiły jakieś kupony czy bilety. Zacząłem czytać.
"Drogi Obywatelu Nowego Świata! – głosił tekst. – Witamy cię na planecie, która od tej chwili staje się Twoim domem i Twoją jedyną Ojczyzną. O tym, czy będziesz tu żył szczęśliwie, zadecydujesz Ty sam i Twoi towarzysze. Musimy zbudować tu nasze szczęście własnymi rękami, bo świat, z którego tu przybywamy, zdradził nas haniebnie. Znaleźliśmy się na tej dalekiej planecie jak rozbitkowie, jak wygnańcy na bezludnej wyspie! Zostaliśmy oszukani przez tych, co wysyłając nas tutaj obiecywali zapewnić nam wszystko: co niezbędne do założenia naszego pierwszego osiedla. Sprzęt, w który nas wyposażono – to zaledwie parę prymitywnych narzędzi, dano nam zaledwie trochę żywności, która wystarczy tylko na głodową rację przez krótki okres. Ludzie z załóg statków, które nas tu przywiozły utrzymują, że nie byli uprzedzeni o zbrodniczym planie zesłania nas tutaj. My, pierwsi spośród zwitalizowanych, poznaliśmy prawdę: odkryliśmy, że nie posiadamy podstawowych środków dla normalnego przeżycia pierwszego okresu kolonizacji planety. Nie popadliśmy jednak w rozpacz ani rezygnację Postanowiliśmy walczyć o życie nas wszystkich wbrew bestialskim zamiarom tych, którzy skazali nas na udrękę i głód. Zawiązaliśmy Komitet Tymczasowy, który zajmie się utrzymaniem ładu w początkowym, trudnym okresie walki o przetrwanie oraz podziałem tych skromnych dóbr, które posiadamy. Reszta zależy od was, bo tylko wspólnym wysiłkiem zdołamy przetrwać i pokazać zbrodniarzom z Ziemi, że ich nie potrzebujemy i nie chcemy ich znać ni pamiętać, bo warci są jedynie nienawiści za to, co z nami uczynili. Ci zwyrodniali sadyści zechcą zapewne kórz y siać z owoców naszego wysiłku – eksploatować nas, gdy osiągniemy tu cokolwiek wartego ich łupieżczych apetytów. Lecz my na to nie pozwolimy. Wyrzekamy się dziedzictwa i pamięci o nich. Ilekroć będzie nam trudno i ciężko, wzniesiemy ku niebu zaciśnięta pięść by pogrozić tym co winni są naszego losu. Nie pozwolimy, by kiedykolwiek stopa mieszkańca Starego Świata deptała naszą nową ziemię, na której własnymi rękami zbudujemy społeczeństwo ludzi wolnych, równych i szczęśliwych!