Литмир - Электронная Библиотека

– Macie jakieś pomysły, hipotezy? – Sloth uniósł wzrok znad arkusza.

– Tyle Hipotez, ilu dyskutantów – zaśmiał się Sako. No, może trochę przesadziłem, ale niewiele. Do tego jeszcze parę wersji analizy komputerowej przy różnych założeniach.

– Obca o Ingerencja? Czy może mieszkańcy innej z planet tego układu? Albo samej Ksi?

– Wiesz, jak dokładne są badania sondami automatycznymi. Ale z drugiej strony, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że nie braliśmy pod uwagę możliwości istnienia istot rozumnych w tamtym układzie. A automat eksploracyjny można tak przeprogramować, że zaniesie z powrotem takie informacje, jakimi się go nafaszeruje. Jednakże to nie miałoby sensu. Gdyby tam żyły jakieś istoty na poziomie cywilizacyjnym pozwalającym rozpracować nasze automaty, to na pewno byśmy o tym wiedzieli wcześniej. Poza tym, gdyby nie życzyli sobie odwiedzin, wymazaliby z pamięci automatów informacje o warunkach na planecie i zastąpili je takimi, które wykluczałyby osadnictwo.

– A może właśnie chcieli nas zachęcić do przybycia, podając nam za pośrednictwem naszych sond sfałszowany sielankowy obraz planety? Może znają nasze warunki z analogicznych sondowań?

– Wszystko to braliśmy pod uwagę, Sloth. Niczego nowego nie wymyślimy, dyskutując tutaj. Komputery podały jeszcze kilka innych wersji. Trzeba na miejscu zweryfikować te hipotezy. Chcemy, abyś tam poleciał. To nie nasz pomysł, to system informacyjny wybrał twoją kartę z kartoteki. Tylko ty się do tego nadajesz.

– Aha. Więc wszystko było ukartowane. Zgodziliście się na ten trzymiesięczny urlop wiedząc, że przerwiecie mi go po miesiącu.

– Zupełnie inaczej się wypoczywa, mając w perspektywie trzy miesiące czasu i bez- zaprzątania myśli kolejną wyprawą – mruknął Sako opuszczając wzrok.

– To perfidia, stary. Jeśli jeszcze powiesz, że dziewczyna dostała polecenie służbowe, by mi umilać ten krótki urlop, to…

– O, nie! Tacy to już nie jesteśmy – zaśmiał się Japończyk. – Gdybyśmy chwytali się takich metod, to raczej podsunęlibyśmy dziewczynę, przy której już po miesiącu miałbyś ochotę wsiąść w byle co i uciec dokądkolwiek…

– Kto wie, czy nie mam na to ochoty… – mruknął Sloth. – Pamiętasz Bromma, który wysłał nas w pierwszy rejs? – dodał po chwili. – On wtedy powiedział mi tak: "Leć, ilekroć ci to proponują. Nie pytaj o sens takiego życia, bo nikt ci nie odpowie, ani ty sam sobie nie odpowiesz. Dopiero kiedy usiądziesz na tyłku gdzieś przed jakimś pulpitem kontroli naziemnej albo, co gorsza, za biurkiem Komendantury i nikt już nie zechce cię nigdzie wysyłać, przekonasz się o tym, że siedząc na Ziemi ma się o wiele więcej czasu i okazji, by zadawać sobie podobne pytania…"

– Miał rację, do licha. Mogę powiedzieć ci to samo – powiedział Sako smętnie. – Ale niestety, kiedyś trzeba przestać.

Milczeli obaj, myśląc o tym samym. Nakamura – siedemdziesięcioletni stary człowiek, urodzony w tym samym czasie, co Sloth, dziś czterdziestoparoletni mężczyzna, który nie zamierzał jeszcze wypadać z zaklętego kręgu owego "życia po kawałku", będącego udziałem pilotów dalekiego zasięgu.

Już po pierwszym rejsie zostawiało się wszystko za sobą – dom, rodzinę, przyjaciół i rówieśników. Decyzja o każdej następnej podróży kosztowała o wiele mniej wahań i rozterek. Przywykali do zmian, nie usiłując nawet przystosowywać się do świata, w którym gościli na krótko, by opuścić go na dalsze kilkadziesiąt lat; a kiedy wracali starsi o kilka czy kilkanaście, wszystko powtarzało się znowu. Niektórzy nie wracali, inni rezygnowali z powodu wieku i zdrowia, na ich miejsce przybywali młodzi – i tak trwał ten oddział nieśmiertelnych, jak ich nazywano w Komendanturze. "Czasowo nieśmiertelnych" – poprawiali to określenie oni sami.

– Dobrze, Sako – przerwał milczenie Sloth.

– Daj wszystkie materiały, jakie macie na ten temat. Odpowiem za parę dni. Wolałbym żebyście nie wysyłali na Ksi żadnych informacji o tej ekspedycji zwiadowczej.

– Czuję, że masz jakąś własną hipotezę. Nie radzę jednak zanadto się do niej przywiązywać, dopóki nie zapoznasz się z tym wszystkim – powiedział Sako, wręczając Slothowi grubą teczkę. – To tylko wyciąg z akt sprawy. Całość dostaniesz W postaci zapisów dla pamięci komputera w waszym statku.

– Do niczego się nie przywiązuję, i to głównie dzięki tej cholernej robocie, w którą się uwikłałem. A poza tym słyszę, że już mówisz o mnie jako o członku załogi… Powiedziałem, że pomyślę. Muszę jednak wiedzieć, czego się spodziewacie po tej ekspedycji. Innymi słowy, jakie jest moje zadanie?

– Przede wszystkim, musicie zbadać aktualną sytuację na Ksi. Resztę pozostawiamy twojej ocenie i decyzjom… – Nakamura zawahał się, szukając odpowiednich słów. – Rozumiesz chyba, że nie możemy z góry określić postępowania w okolicznościach, o których istocie nie mamy pojęcia… Dostaniesz wszelkie pełnomocnictwa, aż do… prawa użycia siły, jeśli to będzie potrzebne, celowe i…

– Myślisz o podjęciu walki z obcą cywilizacją?

– Nonsens… Nie wierzę w taką możliwość. Ale, powtarzam, otrzymujesz prawo swobodnej decyzji w każdej sytuacji…

– Wielkie dzięki! – burknął Sloth sarkastycznie. – Bardzo się cieszę, że nie każecie mi uzgadniać wszystkiego z Komendanturą. Czterdzieści lat świetlnych w obie strony…

– Jednak… – ciągnął Japończyk – byłoby dobrze, gdybyś wrócił i osobiście złożył raport. Po tych ostatnich dziwnych meldunkach mamy prawo nie ufać radiowym przekazom.

– Wrócę z rozkoszą. To jedno jest pewne… o ile będę miał po temu okazję.

– Cieszę się, że w tej kwestii nasze interesy są zbieżne… – Nakamura położył chudą dłoń na dłoni Slotha. – Wrócisz, kiedy uznasz, że sprawa jest wyjaśniona, że zrobiłeś wszystko, co było możliwe i pożądane. Ta podróż nie powinna kosztować cię więcej niż dwa lata, wliczając w to starzenie się podczas anabiozy. Nie możemy wymagać od ciebie zbyt wiele. Zależy nam na twoim osobistym zdaniu. Wierzę, że twoje decyzje będą optymalne. Jesteś najbardziej doświadczonym astronautą, jakim dysponujemy w tej chwili… Inni – albo już zakończyli służbę, albo są w dalekich rejsach…

Sloth pokiwał głową w zamyśleniu, i być może, w innej sytuacji czułby się uhonorowany takim zaufaniem Komendantury. W tym jednak przypadku oznaczało to podjęcie kolejnego ryzyka – może większego niż wszystkie dotychczasowe…

– Mam nadzieję – powiedział – że wszystko sprowadzi się do problemów natury technicznej. Gdyby wyniknęły jakieś inne okoliczności, rezerwuję sobie prawo do ostrożności w decydowaniu, aż do całkowitej nieingerencji.

– Oczywiście! Zrobisz wszystko, co Uznasz za stosowne. Najważniejsze, żebyśmy jak najszybciej poznali prawdę o planecie Ksi, w miarę możności z twojej ustnej relacji. Będziemy mieli dość czasu, by przygotować kilka następnych jednostek o napędzie fotonowym, zdolnych dotrzeć tam w razie potrzeby z niezbędną pomocą. Musimy jednak wiedzieć, czy należy je tam wysyłać… i z c z y m…

– Dobrze, zastanowię się i odpowiem za dwa, trzy dni… Gdzie mieszkam?

– Zarezerwowaliśmy ci pokój w hotelu, blisko astroportu. Miłe, spokojne miejsce. A gdybyś chciał poznać swoją załogę, to… chłopcy mieszkają w tym samym hotelu. Ich nazwiska masz w tej teczce.

– Dobrze. Nie wiem tylko, co zrobić z dziewczyną… – zastanowił się Sloth.

– Jeśli sobie życzysz, to skierujemy któregoś z pilotów, żeby się nią zaopiekował. Mamy tu kilku dobrych… specjalistów.

– Nie, nie trzeba. Poradzę sobie jakoś. Mam trochę wprawy t w tej dziedzinie. Musiałefla już parę razy głupio się tłumaczyć w podobnych okolicznościach – burknął Sloth, biorąc pod pachę teczkę z dokumentacją.

"Ostatni raz dałem się wciągnąć w podobną aferę" – powtarzał sobie w myślach wertując papiery rozłożone na biurku w hotelowym apartamencie. Za oknem świeciło słońce, widać stąd było ogród z basenem pełnym opalonych, młodych ciał. Większość pokoi w hotelu okupował jakiś zespół baletowy, na korytarzu spotykało się co chwila smukłe, długonogie dziewczyny. To zupełnie rozpraszało Slotha. Z trudem przekopywał się przez dokumenty, usiłując wyobrazić sobie, co naprawdę mogło zdarzyć się na tej przeklętej "planecie Ksi".

3
{"b":"100652","o":1}