Książek już nie czytała, bo najbliższa bezpłatna biblioteka była kilkanaście kilometrów stąd. Ale miała całe mnóstwo gazet. Karni biznesmeni skrupulatnie wyrzucali wszystkie papiery do specjalnych pojemników i nie musiała nawet gmerać w jakichś ohydnych organicznych śmieciach.
Paul. Tak to sobie wyobrażałeś? Chyba nie. Jeszcze dziewięć lat. Oparła nogi o parapet i bezmyślnie popatrzyła w okno. A jak dostanie raka? I tuż przed wypłatą wywinie orła. A jak ją przejedzie samochód? A jak cały budynek spłonie razem z nią? A jak splajtuje firma, która inwestuje jej miliony? Eeeee… nie. Są porządni. Licząc inwestycje, kapitalizacje odsetek i takie tam różne, mogła się spodziewać nawet dziesięciu baniek. W wieku trzydziestu lat. Jeśli dożyje. Jeśli spełni warunki. Jeśli nie dostanie AIDS-a. Spokojnie. To przynajmniej jej nie groziło. Żyła jak dziewica, odkąd wyciągnął ją znad krawężnika.
Ktoś dotknął jej ramienia. Okej. Runęła w dół na podłogę. Zwinęła się w kłębek. Przetoczyła pod biurkiem. "Biurko jest świetnym instrunentem walki – powtarzał zawsze Paul. – Tylko ludzie niepotrzebnie się za nim chowają". Pewnie! Wskoczyła na blat. I runęła na napastnika z góry.
Paul zawsze powtarzał, że jeśli skoczyć z góry na kogokolwiek, to po prostu nie ma siły, żeby tamten się nie przewrócił. Masa i pęd. Jasne. Tyle tylko, że Paul miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył sto kilo. Ona miała metr sześćdziesiąt i ważyła czterdzieści pięć. Facet złapał ją w locie. I spokojnie podniósł do góry tak, że teraz bezradnie machała w powietrzu nogami, usiłując kopnąć go w twarz. Psia krew!!! Miał dłuższe ręce niż ona nogi. Ale drągal. Co za goryl pieprzony… Teraz to już mogła mu tylko napluć na głowę. O żeby go jasna zaraza… Krótka spódniczka zsunęła jej się na biodra, ukazując majtki. Nieustraszony detektyw w akcji! Żenujące…
– Szybka jesteś – mruknął mężczyzna z pewnym nawet podziwem. Mam cię postawić na biurko czy na podłogę? – spytał.
– Na biurko – warknęła. – Nie chcę, żebyś musiał kucać!
Nie chwycił dowcipu. Postawił ją na blacie. Teraz dopiero mogła go kopnąć prosto w splot. Świnia! Po prostu złapał ją za nogę i palnął tak, że runęła na pupę. Syknęła, masując pośladki.
– Co będzie? – bolało ją gdzieś w krzyżach. – Morderstwo? Gwałt? – Nie chciałem cię przestraszyć. Oferuję pracę.
– Aaaaa… – odruchowo zsunęła kolana razem i obciągnęła spódniczkę. – W takim razie zechce pan spocząć – wskazała mu krzesło dla klientów. Raczej nieużywane ostatnio. Szlag! Okulary!!! Tkwiły gdzieś w szufladzie biurka. A bez nich była właściwie bezbronna. – Słucham pana? W czym mogę pomóc? – przysiadła na fotelu bokiem. Samym skrajem pupy. Nie chciała, żeby widział, że jak usiądzie normalnie, to jej nogi nie sięgają podłogi.
Zajął miejsce na krześle. Otworzyła szufladę. Ale gnój!!! Sięgnął szybciej niż ona i wyciągnął Colta Springfielda wprost spod jej palców. Uśmiechnęła się. Nałożyła okulary i zacisnęła dłoń na Rugerze z krótką lufą przyklejonym taśmą pod blatem.
– Nie wygłupiaj się – wymierzył z jej własnego pistoletu. – Odklej to coś i połóż tak, żebym widział
Posłusznie wyjęła rewolwer spod biurka. Swołocz na krześle sprawiał wrażenie, że strzeli szybciej niż ona. Pozostała jej już tylko dubeltówka z obciętą lufą i kolbą w specjalnym uchwycie pod fotelem. Ale na razie wolała jej nie macać.
– Czym mogę służyć? – usiłowała zakpić, ale wypadło to bardzo blado. Nagle przygryzła wargi. Jezu… Znała go! Z gazet. To… Pat Dante! Jeden z najsłynniejszych najemników. Na zdjęciach miał jednak zawsze maskujący mundur. Teraz ubrał się w zwykły sweter.
– Dobra… – Pat też się uśmiechnął. – Nie wiem, ile masz tu jeszcze zamontowanych pułapek, a chciałbym porozmawiać bez trzymania cię na muszce… Więc daj mi to – nachylił się i ściągnął jej okulary z nosa. – Wybacz kotek – mruknął – W interesach nie rozmawia się, mierząc do siebie nawzajem…
Załatwił ją. Odsunął krzesło aż pod ścianę. Wiedziała, gdzie jest. Mniej więcej. Ale nic poza tym.
– Nie zniszcz ich, jeśli nie zamierzasz mnie zabić od razu – poprosiła. – Nie stać mnie na nowe.
– Wiem – powiedział. – Wyglądasz w nich strasznie sexy… – A wiesz, jak fajnie wyglądam w nocnej koszuli?
– Nie kpij. Marlowe to ty nie jesteś.
Spuściła głowę. Dubeltówka była nabita grubym śrutem. Mogłaby go załatwić nawet bez okularów, ale… szlag… Strzeli szybciej czy nie? Wyszarpnąć, wymierzyć, pociągnąć za dwa spusty… Jezu! To Dante! Zastrzeli ją, zanim sięgnie pod fotel czy dopiero, jak będzie wyciągać broń?
– Mam dla ciebie robotę – powiedział Dante.
Nagle, tuż przed sobą, zauważyła puszkę z karmą dla kotów, którą napoczęła niedawno. Nie usiłowała mu wpierać, że żywi jakieś zwierzęta. Żaden kot raczej nie posługiwałby się widelcem, choćby plastikowym, takim jak ten, który tkwił właśnie wbity w mięso. Poczuła, że ma rumieńce.
– Nie przejmuj się – mruknął Dante. Zauważył – Żarłem już w życiu gorsze świństwa niż to…
Jakoś tam przełamał lody. Nie ufała mu. Ale wiedziała, że nie jest świnią, tak jak przedstawiały go gazety.
– Mam pojechać na Kubę i obalić reżim?
– Nie rżnij Marlowe'a… – zapalił papierosa. – Kiepsko ci idzie. – Daj mi – poprosiła.
Zapalił drugiego, podszedł i wetknął jej do ust. Mogłaby go zastrzelić. Mogłaby! Teraz!… Sukinsyn. Wrócił na krzesło, nie odwracając się do niej plecami.
– Zabaweczko… naprawdę chcę ci dać pracę. Przełknęła ślinę.
– Moje warunki to…
– Dam ci dziesięć tysięcy dolców, jak to zrobisz. Plus pensja najemnika.
– Dychę? – wyrwało jej się mimowolnie. – A co cię powstrzyma, żeby mnie nie zastrzelić, jak już zrobię to coś? – przygryzła wargi. Musiał się uśmiechnąć. Poznała po głosie.
– Z góry wyślę czek na ciebie tej twojej firmie adwokackiej. – Wiedział o niej naprawdę dużo. – Jak nie wrócisz… pójdzie na cele dobroczynne. Jak wrócisz, to se weźmiesz.
– Jeśli tak, to… – tym razem ona się uśmiechnęła. – Co mnie powstrzyma od zabicia ciebie?
– Moi ludzie – odpowiedział szczerze. – Jak do mnie strzelisz, to oni nakarmią cię twoimi własnymi piersiami… Skrzywiła się lekko. Zasrane odruchy. Ciekawe, czy zauważył?
– Powiedziałeś dycha plus… co?
– Wiem, że masz kłopoty z oczami. Ale ze słuchem też? -Plus pensja najemnika?
– Mhm.
– Jezu… Dlaczego ja?
Tym razem roześmiał się na głos.
– Po pierwsze, potrzebuję ślicznej dziewczyny; po drugie, potrzebuję dziewczyny, która nie zsika się na sam widok jakiejś świni z rewolwerem; po trzecie, potrzebuję byłej prostytutki. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko daniu dupy facetowi za coś tam?
– Nie – powiedziała równie szczerze jak on. – To chyba lepsze niż kocie konserwy, wiesz?
– Nie wiem. Ale wierzę ci na słowo. Uśmiechnęła się.
– A teraz szczerze -powiedziała. – Dlaczego ja?
– Bo… – zająknął się. – Szukam dziewczyny… uczciwej. – Jezu! Znajdź se pierdoloną zakonnicę.
Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Potem podrapał się w coś, słyszała wyraźnie szelest materiału.
– Pogrzebałem w twoich papierach, Zabaweczko. Pół roku temu umówiłaś się z pewną firmą. Oni mieli ci dawać niby-zlecenia, żebyś mogła wykazać się przed tą firmą prawniczą. Mieli ci płacić tyle, żebyś mogła dostatnio żyć. A za to… za dziesięć lat… zgarną połowę twojego spadku. Zagryzła wargi. Skąd gnój tyle wiedział?
– No i? – usiłowała nadrabiać miną.
– No i… – przedrzeźniał ją wyraźnie. – Zrezygnowałaś z tego… Wyraź nie chcesz wypełnić ostatnią wolę Iceberga – znowu roześmiał się na głos. – Jesteś głupią idealistką, Toy. I właśnie takiej kretynki potrzebuję.
Wstała ostrożnie i podeszła do automatu z kawą. – Chcesz?
– Nie. Dzięki.
Chyba zobaczył barwę płynu w zbiorniku. Nalała sobie filiżankę. Odgryzła czubek tutki z cukrem od MacDonalda i wsypała do środka. Pomieszała plastikową łyżką. Powoli wróciła za biurko.
– Przecież chciałam ich wyrolować – warknęła.