Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jesteś pewna? – spytał kobietę mężczyzna o stalowosiwych skroniach i przechylił się ku balustradzie.

Brunetka, Ashcroft znał jej twarz z jakiegoś serialu, zmięła trzymaną w dłoni słomkę.

– Zupełnie – patrzyła na idących w dole ludzi. – On przyjdzie, a ja z nim pójdę…

– Gówno – stwierdził półgłosem Ashcroft odwracając się przez ramię. – Zatrzymajcie to!

Muir zbliżył kostkę mikrofonu do ust i postacie na ekranie zamarły w pół gestu. Ashcroft cisnął kapelusz na siedzenie.

– Widzisz? – jego wskazujący palec celował gdzieś w róg ekranu.

Layne, złorzecząc w duchu reżyserowi, który bębnił drażniąco w poręcz, starał się dojrzeć Cadogana. Między witrynami ciągnących się po obu stronach ulicy sklepów stało bądź przechodziło wiele osób, lecz żadna nie przypominała mordercy Francis Rustler.

– Gdzie…? – zaczął, lecz umilkł widząc spojrzenie Ashcrofta.

– Za mało się opalasz, a to podobno polepsza wzrok. Tego zbiegowiska nie zauważyłeś…?

– Właśnie – powiedział Muir. – Jacyś faceci zaczęli tam wrzeszczeć i musieliśmy wsadzić mikrofon pod sam stolik.

Layne przetarł szkła, tym razem palcami.

– Jasne – mruknął nasuwając okulary. – To już było kręcone po morderstwie, ci ludzie stoją koło altanki.

Kręcąc głową Ashcroft przyglądał mu się z ironią.

– Macie poprzednią scenę? – zawołał do tyłu – sprzed kilku minut?

Skrzypnęły drzwi i wszyscy odwrócili głowy. Stojąca tam brunetka z filmowego planu posłała im uśmiech.

– To nic ciekawego – stwierdził Muir, kiedy wyszła. – Takie samo ujęcie, tylko nieudane. Linda była za mało autentyczna…

– Niech się pan nie wygłupia – przerwał Ashcroft. – Chodzi nam tylko o to, co było na ulicy.

Muir błyskawicznie otworzył usta, lecz nie wydał żadnego dźwięku.

– Poprzednią scenę – powtórzył Ashcroft.

Oczy człowieka w tylnym rzędzie były pełne boleści.

– Tamten materiał jest do niczego – stwierdził z zadziwiającą wiarą w głosie. – Ale jak pan chce… Tylko to moment potrwa.

Ashcroft podniósł swój kapelusz, potem mrugnął do Layne’a, lecz ten nie odwzajemnił uśmiechu.

– Czytałem waszą popołudniówkę – zaczął. – Zdaje się, że koniec z tymi demonstracjami z powodu parcel…

Zza ich pleców sączył się wściekły szept Muira. Ten ktoś po drugiej stronie mikrofonu musiał być cholernie mało ważny.

– Zgadza się – Ashcroft potwierdził skinieniem głowy. – Sami się dziwimy. Gdyby nie wycofały się zakłady farmaceutyczne, nie poszłoby tak łatwo.

– Jasne – mruknął Layne. – Tam pracuje prawie pół miasta. – Pochylił ciało w zamyśleniu, lecz zaraz poderwał się znowu. Ekran na powrót rozjaśnił ten sam obraz co uprzednio.

– Jesteś pewna? – spytał aktor o cerze, co teraz było lepiej widać, zniszczonej nakładaną latami charakteryzacją.

Lecz ani Ashcroft, ani Layne nie przyglądali się mu. Uwagę ich przykuł mężczyzna w szarym prochowcu, którego profil bezwzględnie należał do Vincenta Cadogana. Szedł niespiesznie pasażem, zerkając na witryny, raz tylko przełożył aktówkę z ręki do ręki.

– Rustler – szepnął Ashcroft. Obydwaj wiedzieli, że chodzi o szczupłą blondynkę wchodzącą między ławeczki.

Była o jakieś piętnaście metrów przed Cadoganem. Layne zacisnął dłonie na krawędzi oparcia, zniżając brodę prawie do tego samego poziomu. Cadogan przeszedł dzielące go od żywopłotu metry jakby usztywnionym krokiem, tam rozejrzał się szybko na boki i nagłym ruchem wszedł do środka. Nie widzieli tego, bo zasłaniały go krzewy, lecz teczkę musiał upuścić na trotuar. W każdym razie, gdy chwytał dziewczynę za gardło, ręce miał puste. Obraz zamigotał i zastygł pokryty poprzecznymi pasami.

– Co się dzieje?! – krzyknął Ashcroft, obracając się do Muira.

Reżyser ostentacyjnie wzruszył ramionami.

– Sami widzieliście, jak Linda mówiła ostatnią kwestię…

Layne musiał przytrzymać Ashcrofta z całej siły za rękaw.

– Oni przestali filmować – powiedział z naciskiem. – Prawda? To był koniec sceny?

Muir uśmiechnął się prawie szczerze.

– Naturalnie, trzeba było jeszcze raz kadrować.

Fotel ciężko skrzypnął, kiedy Ashcroft obracał się w stronę ostatniego rzędu.

– Rekwiruję ten fragment jako dowód rzeczowy – powiedział chrapliwie. – Podpisze mi pan zaraz papier.

Muir wstał.

– A zezwolenie?

Ashcroft sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął cienki flamaster.

– Wszystko po kolei.

* * *

– O rany, nic nie widzę! – krzyknął Slayton. – Kelly, gdzie jesteś?

Tuż obok rozległ się jakiś dźwięk, ale Slayton nie mógł zlokalizować jego źródła.

– Nic nie widzę! – krzyknął znowu. – Ratunku! Duszę się…

Kelly zerwał kołdrę z twarzy leżącego w łóżku kolegi.

– Obudziłeś się wreszcie? – mruknął.

Slayton zmrużył oczy i mętnym wzrokiem powiódł po pomieszczeniu. Znajdował się w ich własnym pokoju, ale w przeciwieństwie do sytuacji sprzed chwili było w nim stanowczo za dużo światła. Powoli rozmasował sobie skronie i usiadł na łóżku. Ból głowy nie ustępował i Slayton z zazdrością spoglądał na krzątającego się koło umywalki Kelly’ego.

– Nie bądź taki skowronek – powiedział pokonując ból w gardle. – Może i wypiłeś tyle co ja, ale nie sądź, że nie widziałem, jak bierzesz Alka-Selzer. Co najmniej pięć tabletek. Kelly przejrzał się w lustrze.

– Wstawaj. Zaraz zacznie się zebranie.

– Jakie zebranie?

– W sprawie tego faceta z sali intensywnej terapii.

Slayton z trudem wstał z łóżka.

– Odłączą go od aparatury? – spytał starając się stać pewnie.

– Jasne. Co prawda Hutts chce go leczyć, ale i tak go przegłosują.

– Leczyć? Hutts zawsze miał samarytańskie zapędy w stosunku do nieboszczyków – Slayton wyjął z lodówki puszkę piwa. – Chociaż może ma rację? Gdybym tak zaaplikował facetowi całe opakowanie aspiryny… Słyszałem, że to na wszystko pomaga.

– Kto ci to mówił?

– Agent reklamowy koncernu Bayera – Slayton kilkoma haustami wypił piwo.

Uporczywy ból głowy zaczął powoli ustępować i czuł, że krew zaczyna krążyć coraz szybciej. Jednocześnie jednak działo się z nim coś dziwnego.

– Potwornie wczoraj narozrabiałeś, Slayton.

– Ja? To ten grubas. W dodatku śnił mi się w nocy.

– A ja śniłem o policjantach. Zabierali mi legitymację i…

– I co?

– Wtedy się budziłem. Dopiero na jawie przypomniałem sobie, że mi ją oddali ze słowami: „Przepraszamy, panie doktorze”.

Slayton poruszył głową w nieokreślonym geście. Wyjął z lodówki drugą puszkę piwa i jak poprzednio wypił zawartość kilkoma łykami.

– Slayton, dobrze się czujesz?

– Tak, czemu pytasz?

– Jakoś tak dziwnie wywróciły ci się oczy do góry.

– Nie, czuję się świetnie.

– Bo myślałem… – Kelly nie dokończył, widząc, że jego kolega runął na łóżko. Podszedł do niego, ale kiedy po wielu staraniach udało mu się odwrócić leżącego na wznak, machnął ręką, zawiązał krawat i wyszedł z pokoju.

Sądząc po ogromnej ilości dymu w dużej sali konferencyjnej, spóźnił się dość poważnie. Starając się robić jak najmniej hałasu, przemknął za zajętymi fotelami i zajął miejsce w miarę możliwości maksymalnie oddalone od stołu prezydialnego.

– Reasumując to, co zostało powiedziane – kończył właśnie Werner – sądzę, że nie ma żadnych realnych przesłanek pozwalających mieć nadzieję na pozytywne zakończenie sprawy. Odczyty urządzeń rejestrujących pracę mózgu, niezmienne od wielu dni, brak jakichkolwiek odruchów i zgodne opinie lekarzy upoważniają mnie do zastosowania procedury specjalnej przewidzianej przez ustawę. Myślę, że powinniśmy przystąpić do głosowania.

Werner rozejrzał się po sali, ale nikt nie zgłosił sprzeciwu.

– Kto jest za całkowitym odłączeniem aparatury podtrzymującej pracę organizmu i stymulującej funkcje jego organów? – powiedział podniesionym głosem, sam jako pierwszy unosząc dłoń.

Wokół uniósł się las rąk. Wbrew wcześniejszym przewidywaniom nawet Hutts głosował „za”. Werner nie był jednak zadowolony.

8
{"b":"100636","o":1}