Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ashcroft przesunął dłonią po jakiejś głębszej rysie na powierzchni stołu.

– Od dzisiaj – powiedział – musisz uważać na jeszcze jedno. Przestrzeliwanie albo ćwiczenia z bronią w okolicach miasta. Mogą się tym parać całkiem porządni obywatele.

– Broń rejestrowana?

– Nie… M-16, AR-10…

Earl cicho gwizdnął, potem zgarbiony przemaszerował kilka razy wzdłuż ściany.

– To może pasować – powiedział nachylając się nad raportami. – O…

Ashcroft rozłożył papiery, słuchając komentarza.

– Przyszło z trzeciego komisariatu. Ludzie pracujący u Manganellego słyszeli w piwnicach dziwne odgłosy. Przypominały palbę karabinową.

– Zgadza się – Ashcroft trzepnął kartkami. – Ale posterunkowy pisze, że dźwięki dobiegały jakby zza ściany. Sprawdził, czy nie ma tam innego pomieszczenia?

– Rozmawiałem z nim dzisiaj – Earl wsparł się plecami o ścianę. – To rozsądny facet, na pewno tego nie przeoczył. Wokół piwnic Manganellego nie ma nic… chyba że kanały ściekowe.

– Dobra. – Chybocząc się na krześle Ashcroft złożył na powrót sprawozdania. – Gdyby coś takiego powtórzyło się, melduj.

– O.K. – Earl skinął głową. Potem machnął im ręką i wyszedł.

Layne przestał manipulować przy zapięciu zegarka.

– Gdzie jest ten market? – spytał.

Ashcroft zerknął na niebo przez dawno nie myte szyby.

– Na końcu ciągu handlowego. Kilkanaście lat temu zburzono sporo domów pod centrum usługowe.

– A starej sieci kanalizacyjno-wodociągowej nie zasypano?

– Nie ruszono tam niczego. Wygląda, że będziemy musieli się rozejrzeć.

– A plany?

– Fabryka uzdatniania wody. – Ashcroft uniósł się z miejsca. – Samochodem będziemy za kwadrans.

Kompleks budynków leżał nad niewielką, jedyną w promieniu wielu mil rzeką. Można było podejrzewać, że właśnie wodzie miasto zawdzięczało swoją lokalizację na tym kawałku pustynnego wybrzeża. Budynek kontroli jakości znajdował się pół kilometra dalej. Ashcroft i Layne, idąc wzdłuż rurociągu, zbliżali się do jego walcowatego kształtu.

– To wy jesteście z policji? – dobiegł z góry głos świadczący o włoskim pochodzeniu właściciela.

Zadarli głowy. Ashcroft już sięgał po znaczek, człowiek jednak machnął ręką, że nie warto. Uniósł łokieć z barierki i wskazał schody.

– Dokąd chcecie dojść? – spytał wpuszczając ich do chłodnego wnętrza stacji.

Sądząc z jego podrapanych policzków, musiał się golić przynajmniej dwa razy dziennie.

– Pod market Manganellego – Layne przyglądał się kompozycji rur i pleksi wypełniającej halę; gdzieś bulgotała woda.

Monter pomachał mężczyźnie siedzącemu w oszklonej kabinie.

– Ale to kilka ładnych kilometrów – obrócił twarz do Ashcrofta. – Nie lepiej zejść studzienką?

W korytarzu, do którego weszli, hałas był taki, że Ashcroft musiał niemal krzyczeć:

– Nie można… Pana szef mówił, że stare plany zaginęły, nikt nie wie, gdzie są te zejścia.

Monter pokiwał głową i położył dłonie na dużym kole zamykającym właz.

– To prawda! Stara sieć jest niedrożna, ale w wielu miejscach krzyżuje się z nową. Wasze szczęście, że mam swoje szkice.

Zerknął na Ashcrofta.

– Orientuje się pan, ile jest dzielnic w naszym mieście?

– Dziesięć… – Ashcroft wzruszył ramionami. – Ten market jest…

Monter roześmiał się głośno.

– W takim razie… – szarpnięciem poderwał klapę – mam zaszczyt zaprosić do jedenastej, najmniej znanej. Sluag Side.

Z dołu powiało zimne i wilgotne powietrze.

– Co to za nazwa? – Layne zajrzał w głąb.

– Została wzięta z mitologii Druidów. Któryś z naszych uwielbia ich historię.

Wskazał na pakiety wystające z ich kieszeni.

– Załóżcie maski. Ja ich nie używam, ale wy jesteście nowi – dodał z wymownym uśmiechem.

Rozerwali woreczki wręczone im jeszcze w fabryce wody i nasunęli maseczki kryjące usta wraz z nosem. Potem włożyli lekkie hełmy z dużymi reflektorami, a Layne uruchomił wiszące na pasku urządzenie rejestrujące drogę. Przewodnik miał ich zostawić przy starej sieci, wracać będą sami. W paru ruchach zsunęli się na betonowe podłoże.

– Pana szef twierdził, że jest tu oświetlenie – mruknął Layne zamiatając strugą światła.

– Tylko w okolicach węzłów i punktów kontrolnych – monter opuścił mu lampę.

Ashcroft nie mógł się wyprostować, korytarz był za niski.

– Neal – powiedział Layne, kiedy zostali parę metrów z tyłu – głupio pytam, ale dlaczego nie wzięliśmy większej grupy, jeśli sądzisz…

Umilkł osłaniając twarz.

– Głupio… – dobiegło zza kręgu światła. – Myślałem, że zauważyłeś, tak naprawdę jedynie my dwaj zostaliśmy przy sprawie.

Rury brzęczały wokoło, szemrząc płynącą wodą. Pokryte izolacją grube korpusy błyskały tam, gdzie główne cieki dzieliły się na mniejsze. Przewodnik sobie znanymi sposobami wyszukiwał drogę, odczytując wskazówki z setek znaków i tabliczek.

– Zaraz będzie weselej – odezwał się niespodziewanie, wskazując wylot korytarza.

Zostawiając po bokach wąskie betonowe ścieżki, środkiem kanału płynęła jakaś nieokreślona substancja.

– Kanalizacja – stwierdził Layne uchylając maski. – Czy ja wiem… wcale tak nie śmierdzi.

– Były duże opady – monter oświetlił z bliska powierzchnię zawiesistej cieczy.

– Zdejmuję… – zdecydował Layne, dla którego, z powodu brody, filtr od początku był utrapieniem.

Zwolnił zatrzask i schował całość do kieszeni. Ashcroft bez zachwytu poszedł w jego ślady. Na twarz montera ponownie wpłynął znajomy im uśmiech.

Dalsza droga stawała się coraz bardziej monotonna. Płynące ścieki, drobne cieknące szczelinami strużki wody i szare powierzchnie ścian. Szli ostrożnie jeden za drugim, uważając na wyszczerbione krawędzie ścieżki, przechodzili na krzyżówkach po trzęsących się kładkach i już od dawna zapomnieli o towarzyszącym im zapachu. Miasto czasami przypominało o sobie szumem restauracyjnych pomp czy zduszonym klekotem ciężarówek.

Miejsce, gdzie plan się kończył, a dalej były jedynie stare zapomniane odnogi, znaleźli po godzinie marszu. Częściowo zamurowany otwór ział mdłą stęchlizną, lecz kanał za nim był suchy, i kiedy Ashcroft przechylił się nad niestarannie położoną warstwą cegieł, dojrzał w świetle lampy dwa szczury. Wpatrywały się w niego bezczelnymi czerwonymi ślepiami.

– Mam nadzieję, że nie jesteście obrzydliwi – mruknął monter drapiąc się po szyi. – Muszę was tu zostawić.

Wskazał głową kanał.

– Macie nie więcej jak sto metrów do waszych magazynów.

Ashcroft wskazał aparat Layne’a.

– Myślę, że nie zginiemy.

– No to powodzenia – monter zagrzechotał torbą. – Tylko idźcie powoli.

Patrzyli za nim, póki reszta światła nie zniknęła w jakimś odgałęzieniu.

– Żebyśmy chociaż wiedzieli, czego szukamy – wysapał Layne forsując ceglany mur.

Ashcroft przesadził przeszkodę w dwóch ruchach.

– Broni bądź śladów jej użycia. – Stanął i pociągnął nosem. – Śmierdzi…

– Dziwisz się jeszcze jakimś zapachom…

Layne nie dokończył. Dopiero teraz usłyszeli dźwięk odmienny od dotąd spotkanych. Ruszyli nasłuchując. Spod palców, między szczelinami muru, sączyło się ciepłe powietrze. Raz jeszcze mignęły ślepia gryzoni, potem Ashcroft zgasił lampę. Błądząc dłonią Layne poszedł w jego ślady.

– Tam są ludzie… – usłyszał szept.

Stali u wlotu wysokiej sali, powstałej z zawalenia się wyższej kondygnacji. Wzrok nie sięgał drugiego krańca. Ludzie, ubrani w cudaczne czarne stroje, krążyli wokół świec ustawionych na fragmentach stropu. Chybotliwe blaski kładły się na centralnie ustawionym stole i ciele rozkrzyżowanej tam dziewczyny. Była naga.

– To sukinsyny… – wycedził Ashcroft, lecz Layne stał z wpółotwartymi ustami.

Kapłan pokłonił się dotykając czołem brzucha dziewczyny. Z podanej czary zaczął wylewać ciemny płyn. Wokół wszyscy unieśli sękate kije. Kapłan deklamował słowa bez związku, i dopiero kiedy Ashcroft ruszył powoli do tyłu, Layne zrozumiał, że to jakaś modlitwa recytowana na wspak.

32
{"b":"100636","o":1}