Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I co z tego wynika?

– Tylko tyle, że gdyby udało nam się znaleźć przyczynę, która powoduje „szał” w CSA, być może moglibyśmy określić, jacy ludzie podatni są na wpływ Havoca.

Ashcroft w zamyśleniu potarł brodę.

– Czy ty naprawdę wierzysz w tę legendę?

– W legendę? Nie. Ale skoro Havoc wierzy, myślę, że powinniśmy ją zanalizować.

Layne dokończył piwo i odstawił pustą puszkę na gzyms kominka. Wrony za oknem były wyraźnie zbulwersowane, bo przestały krakać i przepychać się na zewnętrznym parapecie. Kręciły za to głowami, od czasu do czasu zerkając z niesmakiem na ludzi.

– Załóżmy, że rzeczywiście istniało kiedyś arabskie plemię, w którym wodzowie mieli absolutną, ponadzmysłową władzę nad swoim ludem. Cechy genetyczne, zarówno wodzów jak i poddanych, które na to pozwalały, powielały się przez wieki w kolejnych pokoleniach rozproszonych po świecie członków plemienia. Ród wodza o czystszym garniturze genetycznym przyciągał do siebie potomków dawnych poddanych, ale ciągle nie było człowieka, którego geny byłyby identyczne z genami Taliba, i który mógłby odzyskać dawną władzę. Ktoś bliski ideałowi pojawił się w miasteczku w Michigan, ale albo nie był jeszcze dostatecznie silny, albo ktoś w rządzie czy policji zorientował się przedwcześnie, co jest grane. W każdym razie miasteczko zostało zalane, a ludzie rozproszeni ponownie. Idealnie powtórzone cechy Taliba ma dopiero Havoc, i to do niego ściągają nieświadomie ludzie, dając mu władzę i siłę. Wspomnij tłumy pod Wojskowym Ośrodkiem Medycznym. Na początku Havoc działał nieświadomie, tak jak czynnik X, i stąd przypadkowe morderstwa. Ale morderstwa ustały, Neal. Havoc od dawna wie, co robi i czym dysponuje! Ashcroft zaczął bić brawo.

– Wspaniały wykład, Marty – powiedział. – Ale to wszystko jest stekiem nonsensów…

Layne machnął ręką.

– Myślę, że masz rację – uśmiechnął się. – Ale coś powinniśmy jednak zrobić.

– W porządku. Jeśli chcesz, to zastrzelę Havoca kiedy go tylko zobaczę. Bez sądu, bez przesłuchań, bez dochodzenia. Rodzice zostawili mi tyle forsy, że znajdę takiego adwokata, który mnie później wyciągnie z celi. Havoc nie zdąży użyć czarów i wszystko będzie dobrze. Kwestia w tym tylko, że muszę go spotkać.

– Nie żartuj, Neal – Layne usiadł z powrotem w fotelu. – Musimy kogoś zawiadomić i powiedzieć, o co podejrzewamy Havoca. Co myślisz o Dennisie?

Ashcroft roześmiał się głośno.

– Łatwiej byłoby dojść do ładu z prezydentem Stanów Zjednoczonych niż z nim.

– A burmistrz?

– To jest jakaś myśl – powiedział wolno Ashcroft.

– Zadzwonisz do niego?

– Nie. Znamy się tak dobrze, że na pewno przyjmie nas osobiście. Wieczorem pojedziemy do niego do domu.

– Chociaż to ustaliliśmy – Layne wstał i pociągnął Ashcrofta w stronę kuchni. – Człowieku obdarzony wszelkimi talentami, czy mogę liczyć na śniadanie?

* * *

Dom Malle’a był rozświetlony jak w czasie przyjęcia noworocznego. Nie był to jednak Nowy Rok. Potwierdziła to panująca cisza, w której kroki Ashcrofta i Layne’a rozbrzmiewały zbyt wyraźnie.

– Może wyszli i zostawili światła – szepnął Layne sunąc wzrokiem od jednego do drugiego oświetlonego okna.

– To nie w jego zwyczaju – Ashcroft wsunął dłonie w kieszenie kurtki. – Chyba że dostali wyniki wyborów i pojechali do ratusza.

Z równo przyciętego żywopłotu wyślizgnęło się coś czarnego i przeszło w poprzek ścieżki. Wydłużony koci pyszczek tylko przez moment obdarzył ich spojrzeniem.

– Kici, kici… – zawołał Layne, lecz zwierzę zlało się już z powlekającym trawnik mrokiem.

Weszli na ganek i przyjrzeli się wiszącej na drzwiach metalowej kołatce. Ashcroft ujął ją w palce, mocno zastukał.

– Dobry wieczór, pani Malle – powiedział w stronę szczupłej kobiety, której sylwetka pojawiła się na tle rozległego hallu.

– Witam, Neal – delikatny uśmiech musnął jej wargi.

– Zastaliśmy burmistrza?

Powiodła wzrokiem po ścianach, gdzie na okrągłych tablicach tkwiły grube poroża.

– Burmistrza? – w jej głosie zadźwięczała nutka ironii. – Tak, jest na górze w gabinecie. Trafisz…?

Ashcroft skinął głową, potem wskazał przyjaciela.

– Marty Layne z Waszyngtonu.

Layne niepewnie zakołysał się w miejscu, wreszcie gwałtownym ruchem wyciągnął rękę. Kobieta uśmiechnęła się przez moment, gdy potrząsnął jej dłonią. Ruszyli ku schodom, gruby chodnik tłumił kroki. Na piętrze zakręcili, od razu dostrzegając smugę światła w głębi korytarza. Gdzieś zza ich pleców sączyła się oddalona, jakby dobiegająca wprost z sal Nowego Orleanu jazzowa muzyka. Ashcroft zastukał we framugę.

– Tak…

W głębi fotela, z dłońmi splecionymi przed twarzą, siedział Malle. Paląca się na biurku lampa stanowiła jedyne źródło rozproszonego światła. Błysnęły w nim oczy burmistrza.

– Już wiesz…? Nasza mieścina to jednak dziura… Ashcroft stanął w progu i Layne z trudnością wcisnął się do środka.

– Mówisz o Havocu? – spytał Ashcroft.

– Jakim Havocu…?

Odpowiedział najwyraźniej mechanicznie, gdyż dalsze słowa biegły jakby bez udziału woli.

– Coś się zmieniło… – mruczał. – Miasto jest inne, inni ludzie, inne charaktery.

Layne zerknął na Ashcrofta, lecz ten niemal z hipnotycznym natężeniem obserwował Malle’a. Człowiek w fotelu uśmiechnął się bezradnie.

– Zawsze liczyłem się z porażką, lecz kiedy przyszła – rozłożył ręce – jakbym dostał czymś po głowie.

– Przegrałeś wybory – stwierdził Ashcroft tonem, w którym było więcej zdziwienia niż w zwykłym pytaniu.

– Jak to…? – wtrącił się Layne. – Przecież były sondaże…

Malle patrzył na Ashcrofta.

– Dostałem trochę ponad dwadzieścia procent głosów, Griffits miał ich siedemdziesiąt.

– Griffits… – Ashcroft przeszedł pokój. – Kto to jest Griffits?

– To jest nikt – powiedział Malle. – A przynajmniej był nikim jeszcze do wczoraj. Teraz będzie burmistrzem naszego miasta.

– Boże! – Layne stanął za Ashcroftem. – A my jak na złość potrzebujemy pańskiej pomocy.

Malle uniósł głowę, jego włosy były bardziej rzadkie i bardziej siwe niż do tej pory.

– Te zabójstwa – powiedział Ashcroft…- Wiemy, że ich sprawca przebywa w mieście, ma przy tym zadziwiające zdolności…

– Neal – Malle przeciągnął dłońmi po twarzy. – Nie dzisiaj. Może jutro, może za parę dni, jak dojdę do siebie… porozmawiamy. Wiem, że będę zastępcą Griffitsa.

Uśmiech przekory zabłąkał mu się na wargach.

– Mimo wszystko nie pozbędą się tak szybko starej gwardii.

Ashcroft zerknął w atramentową taflę okna.

– Dobrze… Przyjdziemy.

W drzwiach usłyszeli jeszcze jedno zdanie:

– Nie dziwię się, że nie ufasz Dennisowi. Zmienił się.

* * *

Layne zapinał właśnie mankiet koszuli, a z łazienki dobiegał monotonny dźwięk maszynki do golenia, kiedy rozległ się sygnał telefonu.

– Odbierz – dobiegło zza uchylonych drzwi.

Zdjął słuchawkę ze ściany i przystawił do ucha. To, co usłyszał było na tyle zaskakujące, że zaprzestał manipulacji przy rękawie.

– Neal! – zawołał. – To do ciebie.

Osuszając twarz ręcznikiem Ashcroft wkroczył do środka…

– Kto?

– Jakieś dziecko…

Ashcroft złapał słuchawkę.

– Słucham…

Cichy stuk po paru sekundach świadczył, że rozmowa się skończyła. Opuścił rękę wzdłuż ciała.

– Kto to był? – Layne nieufnie przyglądał się jego palcom ściskającym aparat.

Oczy Ashcrofta powędrowały za okno, na pusty tego dnia parapet.

– Nie wiem, dziecko mówiące jak dorosły, chociaż… – zawiesił głos. – To jednak nasz znajomy. Radził przyjrzeć się składom Gwardii Narodowej.

– Aha – mruknął Layne i ostatecznie urwał guzik.

Chwilę jeszcze obracał go w palcach.

– Gwardia ma u was składy?

Ashcroft ruszył do wnęki z garderobą.

29
{"b":"100636","o":1}