Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Erich… – wymamrotał Stol. – Jeśli trafią w reaktor…

– Powiedzcie – Ashcroft pchnął go na miejsce – co mam robić?

W dyspozytorni znowu ktoś krzyczał.

– Promieniowanie na korpusie!

– Oszaleli – mruknął Coghill.

Stol nie zwracał na niego uwagi.

– Obwód autonomiczny… – zaczął, ale zaraz drgnął i spojrzał za siebie. To krzyczał Layne. Cofając się przed pełznącą w nieludzkich podrygach Burns, szukał za sobą drzwi.

– Zostaw – Ashcroft przeskoczył nad nią i chwycił Layne’a. – Nie widzi cię.

Przyciągnął statystyka do stołu. Nawet nie zauważyli, gdzie trafił następny strzał. Odpowiedziały mu wzmożone wrzaski.

– Plomby… – powiedział Stol ocierając zalane krwią oczy.

Obydwaj mężczyźni zerwali białe nici zabezpieczeń i chwycili za dwie identyczne dźwignie.

– Teraz…

Nad monitorami momentalnie ukazał się napis: „automatyczna procedura wygaszania”. Krzyki w głośniku ucichły jak nożem uciął. Ashcroft poszukał wzrokiem monitora. W jakby zamarłej dyspozytorni jedynie parę osób trzymało się na nogach.

– Co wyście zrobili?

Coghill uniósł wzrok.

– Odłączyliśmy komputer centralny, działa inny, wyłączy i zastopuje wszystkie procedury.

– A laser?

Coghill rzucił Stolowi chustkę i wskazał na ekran. Rura lasera właśnie siadała na powrót w łożu.

– Wyprowadźcie ją – powiedział niewyraźnie Stol przykładając materiał do szramy na czole.

Usłyszeli ciche łkanie. W kącie, patrząc z niedowierzaniem na połamane paznokcie, siedziała Burns.

– Co się stało? – zapytała unosząc wzrok. – Co ja zrobiłam?

Ashcroft starając się nie patrzeć jej w oczy pchnął drzwi od korytarza.

Szare, rozwalające się kamienice na ekranie telewizora zdawały się harmonizować z senną atmosferą wewnątrz wieży kontrolnej na dachu budynku policji. Członkowie zespołu przemierzający zapuszczone podwórka i rozsypujące się bulwary nie pasowali do cichej, powolnej muzyki dobiegającej z głośnika. Bliższy jej był Ashcroft stojący w zadumie pod okapem dachu chroniącego lekko pochyłe szyby sali od mżącego deszczu. Siedzący dotąd w środku Lionel stanął w rozsuniętych na całą szerokość drzwiach.

– Zaraz będą – powiedział przesuwając dłonią po nie ogolonych policzkach.

Ashcroft skinął głową. Jego wzrok błądził po ciemniejących w szarości poranka mokrych dachach domów. Wydawało mu się, że lekka, przestrzenna mgła unosząca się w tej chwili coraz wyżej jest spotężniałym nagle dymem z papierosa Lionela. Poprawił krawat i na pierwszy odgłos silnika śmigłowca schronił się do wnętrza. Smukły Bell 206 „Jet Ranger” osiadł lekko, dokładnie na oznaczonym żółto-czarną farbą miejscu. Jego turbinowy silnik, Allison 250, zamilkł nagle i tylko szum obracających się jeszcze łopat zagłuszał melodię sączącą się z telewizora. Błyskając odbiciem sinego nieba w szybach, boczne drzwi otworzyły się i dwójka osłaniających się od deszczu zwiniętymi gazetami pasażerów biegiem dotarła do mrocznej sali.

– Po co te szykany? – wysapał Kelly. – Przyjechalibyśmy sami…

– Muszę was przesłuchać – powiedział Ashcroft.

– Przecież robili to już wczoraj pańscy ludzie. Zgubił pan protokoły?

Layne sięgnął do tylnej kieszeni po notes.

– Wcześniej mówiłem ci, że trzydzieści procent mieszkańców pochodzi z naszego zatopionego miasteczka przy granicy kanadyjskiej…

– A teraz…

– A teraz zbadałem kartoteki tutejszego oddziału FBI, banków, szpitali, film ubezpieczeniowych i obliczyłem, że około trzech czwartych obywateli wywodzi swój rodowód właśnie stamtąd. Wiesz, o co mi chodzi… migracje niebezpośrednie, potomkowie, i tak dalej…

– Ciągle uważasz, że to takie ważne?

Layne schował notes.

– Przyznasz jednak, że to dziwne., Takie młode miasto jak to, niczym nie różniące się od innych, w prawie osiemdziesięciu procentach składa się z ludności napływowej, z której ogromna większość pochodzi, przynajmniej w którymś tam pokoleniu, z jednego regionu.

– Nie znam się na statystyce – Ashcroft podszedł do okna, po którym spływały krople deszczu zniekształcając zarysy drzew w parku naprzeciwko.

Gdzieś daleko, nad pomarszczonym podmuchami wiatru stawem, jakiś chłopak całował dziewczynę. W pewnej chwili oderwali się od siebie i rozpryskując błotniste kałuże pobiegli wzdłuż alei, cały czas zupełnie samotni w rozmazanej perspektywie.

– Dostałem raport komisji badającej szczątki samochodu, który rozjechał tych ludzi w ośrodku medycznym.

– I co?

Ashcroft podniósł wyżej trzymaną w ręku kartkę.

– Ze względu na stopień zniszczenia wraku nie istnieje możliwość przeprowadzenia dających realne wyniki badań.

– To wszystko?

– Są jeszcze podpisy członków komisji.

Layne zeskoczył z biurka, by zająć fotel Ashcrofta.

– Szkoda, że zaniedbali…

– Nie, Marty. Tu nie chodzi o zaniedbanie, takich raportów po prostu się nie pisze! Nie wiem, co się stało, ale jedyna rzecz, która mi się nasuwa, to przekonanie, że zaszło tam coś wybiegającego poza zwykłą rutynę.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Ashcroft odwrócił się od okna.

– A ty, gdybyś był starym fachowcem o ugruntowanej opinii i miał opisać coś, co wybiega poza ramy, które nakreśliło twoje doświadczenie – powiedzmy też, że musiałbyś używać wyłącznie sztampowych, zwykłych i jasnych zwrotów…

– Myślisz, że…

– Przepraszam – wtrącił się Slayton, który wyglądał teraz na dużo bardziej pewnego siebie. – Bardzo mi miło słuchać o kłopotach panów, ale może zaczęlibyśmy przesłuchanie. Czas ucieka.

Layne spojrzał na niego roztargniony.

– Nazywam się… – zaczął Slayton, ale Ashcroft przerwał mu ruchem dłoni.

– Porozmawiajmy poważnie. Chciałbym wiedzieć, jak to było naprawdę ze śmiercią sanitariusza podczas pierwszej próby ucieczki Havoca.

Slayton otworzył usta, ale Ashcroft przerwał mu znowu:

– Interesuje mnie pańska wersja zdarzeń.

– Hm, prawdę mówiąc nie mam żadnej.

Layne położył nogi na biurku.

– Obudź mnie, gdy zacznie mówić do rzeczy.

Slayton poruszył się niespokojnie.

– Nie wiem, co chcielibyście panowie usłyszeć.

– Wszystko, co pan wie o Havocu.

– No… trzeba przyznać, że jego wyzdrowienie jest co najmniej zastanawiające. Ale spytajcie o to Kelly’ego. On jest chirurgiem.

– A pan radiologiem. Czy dawka promieniowania, którą dostał, była absolutnie śmiertelna?

Slayton uśmiechnął się rozprostowując nogi.

– Przecież równie dobrze jak ja wie pan, że nigdy nie można tego precyzyjnie określić. Wszystko zależy od indywidualnych cech…

– Tak czy nie?

– O rany, przecież panu mówię. Zresztą mógł się zepsuć dozymetr Havoca i wskazać większą wartość, mógł dostać kierunkową dawkę albo być czymś częściowo osłonięty.

– Ale zakładając, że dozymetr był w porządku, a Havoc dostał klasycznie, tak jak przewiduje instrukcja?

– Jaka… No więc dobrze – Slayton zacisnął ręce na poręczach krzesła. – Powiem panu. Gdybym to ja był na jego miejscu, ta rozmowa, którą właśnie prowadzimy, mogłaby się odbyć tylko wtedy, gdyby pan popełnił samobójstwo.

– Słucham…?

– Spotkalibyśmy się w zaświatach.

Ashcroft podszedł od tyłu do siedzącego i położył rękę na oparciu krzesła.

– Co było z sanitariuszem?

– Nie wiem. Pomylił się.

– Pomylił? Na pewno?

Slayton odwrócił głowę spoglądając gdzieś w bok. Jego palce nerwowo uderzały o kolano.

– A może został zahipnotyzowany przez Havoca? – podsunął Ashcroft.

– Naczytał się pan komiksów.

– Havoc był zamieszany w serię morderstw. Może słowo „zamieszany” jest tu nie na miejscu, ale w każdym razie można łączyć jego osobę z pewnymi zabójstwami. Czy da się kogoś zahipnotyzować przechodząc szybko kilka kroków obok?

– Nie, to zupełnie niemożliwe. Chyba że dana osoba była stymulowana już wcześniej i w konkretnym momencie otrzymała tylko zakodowany w podświadomości znak.

22
{"b":"100636","o":1}