Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiełbaski były ponoć z dzika, ponoć pieczone na węglach, i rzeczywiście smaczne. Zjadł, ale dalej był głodny. Kupił jeszcze małą butelkę coca – coli w cenie dwulitrowej butli, pięćdziesiątkę wyborowej, zamykając tym samym budżet na ten dzień.

Piekielnie słodka cola pozwoliła oszukać głód, więc siedział paląc papierosy, sącząc homeopatyczne ilości wódki i obserwując innych gości. Bardzo był ciekaw, pod jakim względem jest od nich gorszy.

Anglicy, wiadomo. Urodzili się w odpowiedniejszym miejscu i wszystko załatwiła za nich historia. Robili swoje za godziwą zapłatę, a pogarda do własnego kraju nie była wśród nich modna.

Przy innym stoliku siedzieli sobie trzej panowie noszący krawaty do myśliwskich kurtek, odznaczający się tą szczególną elegancją, która każe wybierać się do lasu w lakierkach i zakładać spodnie od dresu do białej koszuli. Rozmawiali po rosyjsku i wznosili toasty.

Jeżeli zaczną śpiewać coś bardzo smutnego i płakać, to znaczy, że właśnie kogoś zakopali w lesie, pomyślał Zięba. To jest jednak charakter narodowy. Przynajmniej wiadomo skąd mają forsę.

W pobliżu kominka, po drugiej stronie sali, przy długim stole biesiadowało hałaśliwie kilkuosobowe, mieszane towarzystwo należące do młodego polskiego biznesu. Nikt nie miał więcej niż czterdzieści lat, nosili flanelowe ocieplane kurtki w czarno – czerwoną kratę, albo maskujący przyodziewek z amerykańskiego demobilu, wszystko kosztowne i nowiutkie. Wrócili najwyraźniej z polowania i obstawili kominek sztucerami i dubeltówkami, ale na stole królowały telefony komórkowe i papiery w plastikowych okładkach. Japiszony. Ciekawe, czy któryś umie strzelać.

Posiedział jeszcze trochę, ale w końcu zabrakło coli i trzeba było iść. Zresztą, nie było to takie złe. Miał pokój jak marzenie, mógł oglądać telewizję, albo słuchać deszczu, albo spać do syta i nikt nie będzie niczego od niego chciał.

Notes leżał na nocnej szafce, obok popielniczki i telefonu. Zięba nie musiał się nawet specjalnie zastanawiać, żeby stwierdzić, że to nie jego. To było widać. Nie miał notesu oprawionego w czarną, miękko wyprawioną skórę, i nigdy nie będzie miał. Podniósł go bezwiednie, a wtedy okazało się, że to nie notes, tylko książeczka. Wydrukowana na cieniutkiej bibułce okrągłą czytelną czcionką, ale drobniutką jak maczek. Modlitewnik? Własność hotelu? Może poprzedni gość zostawił? Nonsens.

Zajrzał na pierwszą stronę i w ułamku sekundy pożegnał się z logiką. Jak cios w potylicę. Jak nagłe wejście w cień. WŁASNOŚĆ PANA ARTURA ZIĘBY.

Drukiem. Tą samą czcionką, którą wydrukowano całą książeczkę. Nie był to żaden ręczny czy maszynowy dopisek. Napis powstał na tej samej bibułce i w tym samym momencie, kiedy produkowano całość. Powoli odłożył notes na stolik i zdjął słuchawkę telefonu. Poruszał się jak we śnie albo wysokiej gorączce. Nie myślał. W jego mózgu panowała głucha, watowana cisza. Wdusił zero.

– Dzwonię z pokoju trzydzieści osiem. Czy przyszła do mnie jakaś przesyłka?

– Zaraz, trzydzieści osiem… nie, przykro mi, nie było żadnej poczty. Jeżeli coś przyjdzie, to zadzwonimy albo recepcjonista powie panu przy okazji. Staramy się nie zakłócać gościom wypoczynku.

– Czy mają państwo jakiś swój folder, chciałbym polecić znajomym.

– To bardzo miło z pańskiej strony, foldery są w recepcji.

– Dziękuję – powiedział mechanicznie i odłożył ostrożnie słuchawkę. Sięgnął po książeczkę, ale bał się i otworzyć. Materiał reklamowy? Wygrałeś jedną z nagród, wśród których jest pięć miliardów albo gipsowe krasnale, ale musisz tylko kupić nasz komplet garnków w cenie samochodu? A może to żart? Nie ma się co oszukiwać. Nie było do niego żadnych przesyłek. Ktoś go wytropił w tej leśnej głuszy, w motelu, w którym zatrzymał się przypadkiem, nawet nie wiedząc gdzie jest. Ktoś go dopadł i czegoś chciał.

Zupełnie spokojnie dopuścił do świadomości, że dzieje się coś niemożliwego. Tak po prostu.

Otworzył książeczkę.

To nie jest żaden żart, przyjacielu, loteria reklamowa ani folder hotelowy. Nie musisz się niczego obawiać. Nie jesteśmy żadną mafią, urzędem czy sektą. Wiemy, że potrzebujesz pomocy i właśnie chcemy ci jej udzielić. Bez żadnych warunków i jakichkolwiek kosztów z twojej strony.

– Akurat – powiedział ponuro Zięba. – Nie ma niczego za darmo, z wyjątkiem przynęty. Tego akurat to się dobrze nauczyłem.

Oczywiście, nie ma niczego za darmo, ale akurat w tym przypadku ty już swoje zapłaciłeś. Tym razem nie kupujesz niczego, tylko odbierasz zaległą pensję. Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że z twoim życiem jest coś nie w porządku?

– Mowa – powiedział Zięba. Poczuł rodzący się gdzieś w środku histeryczny chichocik. Robiło się coraz dziwniej. Zaczynał czuć ciarki na plecach i głowie.

Tysiące razy szukałeś odpowiedzi, zadawałeś retoryczne pytania, szukałeś przyczyny w sobie i na zewnątrz. Modliłeś się i cierpiałeś. Pracowałeś i starałeś się, ale zawsze miałeś do czynienia ze znacznie twardszym materiałem niż inni. Oni rzeźbili swoje życie w glinie, a ty w granicie. Tylko że gołymi rękami nie można rzeźbić granitu. My chcemy dać ci dłuto.

– Kurwa – wyszeptał Zięba i z trudem przełknął ślinę. – Co tu się dzieje? Co to, kurwa, jest?

To jest pomoc dla ciebie. Usiłujesz grać blotkami, bo takie karty przypadły ci w udziale, a my chcemy to zmienić. Chcemy, żebyś od tej pory miał w ręku asa.

Zięba cisnął książeczkę na tapczan i wstał. Trzęsły mu się ręce, kiedy zapalał papierosa, i trzęsły się, kiedy wcisnął je do kieszeni spodni i zaczął chodzić po pokoju. Nosiło go. Okno i las szumiący ulewą, nocny stolik z telefonem i lampką. I z tą piekielną książeczką. Chodził. Okno, stolik. Obraz na ścianie: mgła, szuwary, stadko kaczek na szarym niebie, brązowe wyżły i dwóch facetów w brązowopłowych kurtkach z jesiennym kamuflażem. Strzelby.

Jezu. Ta książka z nim gadała. Naprawdę. On sobie myślał, a tam stały jak wół odpowiedzi. Chodził. Okno, łóżko. Przeczesał palcami włosy, wyłamał z trzaskiem kłykcie. Chodził. Lodowate dreszcze czuł już na plecach i głowie pod włosami. Stawały mu dęba. Oszalałem. Mógłby tak chodzić całą noc. Chryste.

A gdzieś w głębi jego duszy pomalutku kiełkowała nadzieja. Ta nieśmiała, ale żywotna jak kot nadzieja wszystkich straceńców, która każe im wstawać rano i przyjąć kolejne ciosy, która szepce cichutko, że tym razem będzie inaczej, że kiedyś wszystko się zmieni, która pcha ich w łapy kolejnego nieszczęścia, która daje żer wszystkim cwaniakom. Mówi ci: to już! Udało się, łap okazję! I kupują fałszywe akcje, losy na loterię i tombakowe pierścionki. Bo nie ma żadnych okazji, nigdy nic się nie zmieni, a przed twoim okienkiem nigdy nie wstanie słońce. Bo należysz do przegranych. Wygrywa się albo przy każdej okazji, albo wcale.

Usiadł i otworzył książeczkę. Na nadzieję nie ma rady. Rozprzestrzenia się jak pożar.

Wcale tak nie musi być. Niektórzy powiedzą ci, że wszystko się równoważy, ale to nieprawda. Kłamią. Powinno się równoważyć, ale jest inaczej. Powiedzą ci, że tracisz jedno, a zyskujesz drugie. Ich zdaniem to, że masz dzieci, równoważy to, że nie masz im co dać jeść. W rzeczywistości jesteś zaprzeczeniem równowagi. Jesteś anomalią. Możesz nam wierzyć, to ma znaczenie. Jesteś zaprzeczeniem statystyki i chodzącą ofiarą chaosu. My chcemy przywrócić równowagą i dlatego wyciągamy do ciebie rękę. Oczywiście, nie jesteś jedynym takim przypadkiem. Jesteś tylko małym krokiem na drodze do harmonii, ale każdy krok jest równie ważny. Żadnego nie można pominąć. I nie chodzi tylko o twoje szczęście, którego zostałeś pozbawiony. Twój przypadek nie wytrąci świata z równowagi, ale sumuje się z innymi, i wtedy umierają ludzie. Świat to naczynia połączone, a wojna, fanatyzm, szaleństwo, mord, powódź i susza to tylko różne twarze tego samego chaosu, który włada twoim życiem. Dlatego nie bój się i chwyć wyciągniętą do ciebie rękę.

6
{"b":"100628","o":1}