Chwycił kurtkę i kask, w przerażeniu wyobraziwszy sobie, że jego żona zmierza właśnie do tej cukierni, ale skręciła natychmiast w Żurawią i skierowała się zdecydowanym krokiem w kierunku Marszałkowskiej.
Na to, szczerze mówiąc, nie był przygotowany. Myślał, że tamten po nią przyjedzie, wtedy on ruszy za nimi motocyklem. Albo pójdą gdzieś na piechotę, a wtedy on pójdzie za nimi. Musiał się na coś zdecydować, bo już mu niknęła w tłumie, więc wyszedł, zostawiając na stoliku rozłożoną gazetę, i pomaszerował Żurawią, starając się zachować dystans około trzydziestu metrów. Zanim doszli do Parkingowej, zorientował się, że nie bardzo może chodzić ulicami w kasku na głowie, niczym obłąkany rycerz. Strasznie nie miał ochoty go zdejmować, bo czuł się w nim niewidzialny, ale ewidentnie zwracał uwagę. Brudne dziecko żebrzące na parkingu wrzasnęło coś za nim po rumuńsku, jakieś rozchichotane, objęte wpół nastolatki obejrzały się za nim, więc w końcu ściągnął kask i niósł go pod pachą.
Zgubił ją w podziemnym przejściu pod Rotundą. Zachował przynajmniej tyle rozumu, żeby nie biegać panicznie i nie wyskakiwać z przejść po różnych stronach ulicy niczym diabeł z pudełka. Przed oczami stanęła mu jak żywa scena, w której on wybiega po schodach, ona stoi na przystanku, stają oko w oko, po czym oboje zaczynają wrzeszczeć i rozbiegają się w dwie strony. Na chybił trafił wybrał wyjście i wynurzył się po stronie bazaru pod Pałacem Kultury. Przez jakiś czas lustrował w różnych kierunkach tłum, prześlizgnął się wzrokiem po handlarzach trzymających w rękach sznurowadła, góralskie swetry, „albańską maść przeciw łuszczycy”, owczarki syberyjskie, które podobno mogły być też małymi niedźwiedziami, po jakimś bezczelnym typie sprzedającym fałszywe druki prawa jazdy, i nagle zobaczył ją idącą po przeciwnej stronie ulicy, wzdłuż Domów Centrum. Odsądziła go o dobre sto metrów, ale nie było wątpliwości – widział wyraźnie jej czerwony wełniany płaszcz z czarnymi dodatkami oraz sflaczały pseudocylinder.
Dogonił ją biegnąc po drugiej stronie Marszałkowskiej, wzdłuż stacji metra.
Weszła do jakiegoś sklepu obok Domów Centrum przez wspólną bramę z EMPiKiem. Widział ją przez szybę dysząc konwulsyjnie i walcząc z sercem miotającym się w klatce piersiowej; te przeklęte papierosy! Sklep był luksusową firmową perfumerią, co zaskoczyło go dodatkowo – Sylwia była maniaczką oszczędzania. Sama myśl, że mogłaby stamtąd wyjść z flakonem „Nina Ricci”, albo „YSL” za kilkaset złotych, była przerażająca i wręcz bluźniercza. Stanęła na środku, w grupce kobiet kłębiących się wytwornie wokół pulpitu zastawionego otwartymi flakonami przeznaczonymi do próbowania. Sięgnęła dla niepoznaki po jedną wymyślną buteleczkę, potem po inną, i gdy nikt nie zwracał na nią uwagi, pewnym ruchem wydobyła dziwaczne opakowanie przypominające wydatne usta, odkorkowała je i błyskawicznie musnęła się pod oboma uszami, a potem, bezwstydnie, w dekolcie płaszcza, pomiędzy ciężkimi piersiami. Odłożyła flakonik i nie zwracając niczyjej uwagi, ruszyła do wyjścia.
Odwrócił się w stronę kiosku z książkami, czując, jak płoną mu uszy. Zrobiło mu się żal i w pierwszym przypływie obłędnego odruchu pomyślał, że za wszelką cenę musi jej kupić te perfumy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Potem uświadomił sobie, że – nie tylko jego żona – żadna kobieta na świecie nie zamierzała pójść do luksusowej drogerii i dopuścić się występku, będącego czymś pośrednim pomiędzy kradzieżą a żebraniną, tylko dlatego, żeby ponętnie pachnieć dla niego. Sylwia robiła to wyłącznie dla obcego faceta, który na dodatek mógłby ją kąpać w perfumach, gdyby tylko miał taki kaprys.
Śledzenie jej było dalej proste, bo szła jak po sznurku i nie korzystała już z przejść podziemnych. Nie oglądała się za siebie, nie wstępowała nigdzie, nie patrzyła na wystawy. Szła zdecydowanym, szybkim krokiem, raz zerknęła na zegarek. Skręciła na rondzie de Gaulle’a i powędrowała wzdłuż placu w stronę skrzącego się lustrzanymi szybami nowego hotelu.
Przez cały czas miał nadzieję, że jednak idzie gdzie indziej i z każdym krokiem czuł narastający strach i wściekłość. Zanim weszła na równiutki, wyłożony skomplikowaną kostką chodnik przed budynkiem, żołądek skręcił mu się w pulsujący bólem węzeł.
Jego żona jednak nie skierowała się do hotelu, tylko do mieszczącej się obok knajpki o dziwacznej nazwie „Gdzieś indziej”. Poczuł przejściową ulgę, a potem zobaczył tamtego, przez przyciemnianą szybę ozdobioną mrożonym napisem. To było jak impuls elektryczny i nagle uświadomił sobie, że przez cały czas łudził się nadzieją. Cały czas gdzieś w głębi serca hołubił przekonanie, że cała afera jest tylko wytworem jego skołowanego, zmęczonego umysłu, że wszystko wróci do normy, a ta maskarada to – w gruncie rzeczy – wygłup. Teraz patrzył bezradnie, jak jego głupie, dziecinne podejrzenia stają się rzeczywistością, na którą w gruncie rzeczy nie był przygotowany.
Słabo widział przez szybę, ale to, co zobaczył, wystarczyło mu – błysk w oku tamtego, cielęcy zachwyt na cygańskiej twarzy Sylwii, kwiaty na mahoniowym stoliku, ich ręce splecione nad blatem, światło oliwnej lampki, zamykające oboje w kręgu ciepłego, intymnego blasku. Odczekał, aż pojawi się kelnerka i odbierze zamówienie. Od motocykla dzieliło go najwyżej trzysta metrów. Przebył tę drogę jak we śnie, nie widząc ani nie słysząc nikogo, ogłuszony własną bezsilnością i rozpaczą.
Znalazł urala moknącego w mżawce na chodniku, uruchomił silnik i wrócił na plac Trzech Krzyży, czując wibracje potężnego silnika jak złudne poczucie mocy. Motocyklista opancerzony grubą skórą i skorupą włókna szklanego otaczającą głowę, oddzielony od świata pleksiglasową przyłbicą, dosiadający masywnego silnika na kołach, wydaje się sam sobie niepokonany, niczym rycerz ciężkiej jazdy. Dlatego tylu z nich ginie. W tej sytuacji nie mógł mu pomóc ani stukonny silnik, ani hełm, ani szwadron ciężkich czołgów.
Kiedy zostanę już sam, bez kobiety, mieszkania i przyszłości, kupię sobie motocykl, pomyślał bezradnie, czując, jak nieunikniona porażka wzbiera wokół niego. Zaparkował przy pomniku, wyłączył silnik i oparł motor na podpórce, ale nie zsiadł ani nie uniósł przyłbicy. Czekał.
Po dziesięciu minutach zaczął się niecierpliwić, po piętnastu niepokoić, a po dwudziestu dwóch gotować z irytacji. Odpalił silnik i podjechał bliżej, zajmując kolejne stanowisko na chodniku przy samej kawiarni. Wystawiał się na ryzyko, ale przynajmniej mógł zerkać przez szybę. Przyciemniane szyby „Gdzieś indziej” były takie właśnie po to, by zapewnić gościom intymność. By nie odbierał im apetytu jakiś szmondak wpatrujący się głodnymi oczami w kotlet, albo jakiś palant gapiący się tak samo na ich kobiety. By rozdzielić świat mżawki, brudnych kamienic i zmarzniętych frajerów na pożyczonych motocyklach, od świata kwartetu smyczkowego, zapachu kawy Lavazza, tortu Sachera i krochmalonych gorsów. Dlatego nie było łatwo obserwować. W knajpie panował przytulny półmrok, w którym majaczyły tylko ciemne sylwetki. Po chwili wypełnionej irytującą gimnastyką, która przypominała oglądanie „Magicznych obrazków”, zdołał znaleźć takie położenie głowy, że zobaczył przez plastik przyłbicy i taflę witryny wnętrze kawiarni. Był to rzadki moment iluminacji, podobny do obserwowania dna przez wartką powierzchnię strumienia albo zaćmienia pomiędzy pędzącymi chmurami.
Jakieś egzotyczne ułożenie pochylonej głowy, jakiś układ plam światła i cienia, który sprawił, że przez chwilę zobaczył przez te wszystkie przesłony hiszpański profil Sylwii, blask nikłego oliwnego płomyka lampki stojącej na stoliku, malujący miękkie cienie na mięśniach jej szyi i rafaelowskie błyski na jej kasztanowych włosach.
A naprzeciwko niej, po drugiej stronie okrągłego marmurowego stoliczka, wsparty wygodnie o obitą skórą ściankę gabinetu, siedział potwór.
Wyglądał jak manekin z wypolerowanego metalu albo robot. Jak człekokształtne lustro. Tylko że to lustro poruszało się, mówiło, przybierało rozmaite grymasy, odbijając w swojej lśniącej powierzchni wypucowany mahoń mebli, płomyk oliwnej lampki, a nade wszystko rozanieloną Sylwię, chłonącą jego słowa z rozchylonymi ustami, z cielęcym wyrazem wilgotnych, rozszerzonych oczu.