Janusz ujrzał twarz tamtego, pełną zachłannego samozachwytu i satysfakcji zwycięzcy i poczuł, że jest najbliżej, w całym swoim dotychczasowym życiu, popełnienia morderstwa. Nigdy dotąd nie był specjalnie zazdrosny. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiał na czym to polega. Teraz cała jego osobowość wyła o krew.
Zobaczył w przelocie jej twarz z rozchylonymi ustami, wilgotne wargi, odsłaniające leciutko górne zęby. Zobaczył jej nieprzytomne czarne oczy zamglone wewnętrznym blaskiem. Widywał ją taką. Leżącą pod nim. Kiedyś. Dawno. Szaleństwo, trans, makumba, taniec świętego Wita. Patrzył, aż rozbolały go jądra, a umysł znalazł się na skraju szaleństwa.
Whisky smakowała jak jodyna i nie przynosiła ukojenia.
W pokoju było prawie ciemno, tylko siny blask ulicznych latarni wydobywał z mroku smagłe ciało jego żony. Leżała nieruchomo, na wznak, jak na stole operacyjnym, zimna i obojętna niczym marmurowa rzeźba. Duże piersi rozsunęły się na boki, naturalnie kędzierzawe, ciemne włosy rozsypały się na poduszce. Milczeli. Usiłował zamienić swój ból w namiętność, wydobyć z niej jakąkolwiek reakcję. Jęk, westchnienie, choćby okruch żaru, który mógłby rozdmuchać, ożywić pocałunkami i pieszczotami. Bez skutku. Kiedy całował ją, lizał i ssał, miał wrażenie, że tylko ją obślinia. Jej usta pozostały suche i nieruchome. Czuł się niezgrabny, odrażający, prymitywny. Kiedy wszedł w nią, najpierw delikatnie, potem coraz gwałtowniej, pozostała daleka i chłodna. Patrzyła w sufit lśniącymi, czarnymi oczami i cierpliwie czekała, aż skończy. Milczała.
I on milczał. Tylko łóżko skrzypiało.
Potem usiadła, w milczeniu założyła koszulę nocną i odwróciła się do niego plecami.
– Dobranoc – powiedziała zwyczajnie i obojętnie. Ale zanim odwróciła twarz, zdążył zobaczyć na jej policzku lśniącą ścieżkę. Ślad, którym stoczyła się łza.
Poranek miał barwę ołowiu. Niespodziewany, porywisty wiatr, resztki jakiegoś huraganu, który z całym impetem zwalił się na Francję i stratował częściowo Niemcy, tutaj był już banalną wichurą i doprowadził ludzi na skraj szaleństwa. Po szarym niebie mknęły strzępiaste, stalowe chmury, co chwila siekł lodowaty deszcz, zmieszany z jesiennymi liśćmi i śmieciami. To był dzień, który należało przesiedzieć w jakimś przytulnym, ciepłym miejscu z widokiem na kominek, z książką w ręku. Dzień nie nadający się do aktywności.
Zdecydowanie nie był to dzień, kiedy powinno się znosić ciężkie od apatii twarze studentów snujących się po pracowni niczym somnambulicy i robiących jedną przerażającą, bezmyślną głupotę za drugą, albo gapiących się na prowadzącego niczym katatoniczne owce. Na dodatek nie był to dobry dzień na zebranie w zakładzie, dotyczące podziału grantów, i obserwowanie czcigodnych, wykształconych i światłych ludzi, jak żrą się o sumy rzędu pięćdziesięciu złotych z zajadłością głodnych szakali walczących o jednego królika.
Był to dobry dzień, żeby umrzeć albo iść na piwo. Janusz zdecydował się na to drugie rozwiązanie.
Okrasa był człowiekiem, któremu słowo: „piwo” całkowicie wystarczało za wszystkie namowy i argumenty. Był w stanie tolerować ból istnienia tylko pod warunkiem, że mógł się znieczulać tym napojem dostatecznie często. A Janusz rozpaczliwie potrzebował towarzystwa. Okrasa był ponadto ciężko doświadczony przez los, jeżeli chodzi o kobiety, i mógł stanowić bezcenne źródło porad. Poza tym, Janusz lubił go – solidnego, przypominającego Obelixa milczka, który sprawiał wrażenie, że jest w stanie pozostać jedynym niezmiennym i stałym elementem w pogrążonym w chaosie świecie.
– To, mój drogi, jest zwyczajny kryzys małżeński. Moim zdaniem, nic ci z tego tytułu nie grozi. Chwilowo jakby straciła do ciebie ciekawość. Zdarza się. Ale nie odejdzie.
– Dlaczego?
– Bo to niczego nie zmienia. Zdrowizna! – Okrasa zamoczył wąsy w pianie i odstawił kufel. – Ona sama nie wie, o co jej chodzi; pomiota się i uspokoi. Z jakiegoś tam powodu za ciebie wyszła i te powody pozostają jakby aktualne. Prędzej czy później to znowu do niej przemówi. Jesteś młodym człowiekiem, więc nie powinieneś tracić zimnej krwi z powodu jakiegoś, rozumiesz, przypadkowego fiuta. To taki test. Jeżeli wystarczy byle szmondak, żeby rozwaliła małżeństwo, to pluń na nią i napij się piwa. Piwo nie wymaga gry wstępnej, zanim cię zadowoli.
Janusz ponuro pociągnął łyk piwa i nic nie odpowiedział. Nie smakowało mu.
* * *
Kiedy wszedł do pustego domu, zziębnięty i przemoczony, nawet nie poczuł ulgi, tylko strach. Najpierw wydawało mu się, że w mieszkaniu kryje się ktoś obcy. Zajrzał do pokoju, do kuchni i do łazienki. Potem strach zmienił przyczynę i Janusz gwałtownie zajrzał do szafy – ubrania Sylwii nadal tam wisiały, jej kosmetyki nadal rozpychały się na półce w łazience. Uspokoił się.
Jednym z niewielu przywilejów, jakie stwarzała praca naukowa, był fakt, że mógł od czasu do czasu pojawić się w domu wpół do czwartej po południu, kiedy to większość uczciwie pracujących obywateli jeszcze tęsknie spogląda na zegarki. Janusz bardzo to lubił, bo mógł zaznać luksusu popołudniowego spokoju. Zwłaszcza w takich momentach jak teraz, gdy nie odzywali się do siebie. Jego żona potrafiła milczeć wyjątkowo głośno i wycofywać się wyjątkowo nieznośnie. Doprowadzało go to do szału, bo był wobec takiego zachowania bezsilny. Awantura jest uczciwsza. Jest potyczką na argumenty. Towarzyszą jej jakieś konkretne zarzuty, które można przyjąć albo odrzucić, albo ostatecznie zrozumieć. Ciche dni natomiast nie naprawiały, ani nie rozwiązywały niczego. Towarzyszący im pozorny spokój był jak jątrząca się rana. Wrzód wzbierał i wiadomo było, że lada chwila pęknie.
Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wydruki ze spektrofotometru, które zabrał do domu, nie wzbudziły w nim cienia zainteresowania. Kogo obchodzi jakaś hipotetyczna retro – transkryptaza? W telewizji kłócili się politycy. Mówili jeden przez drugiego, starannie omijając główny temat programu oraz oczywiste rozwiązania problemu, jakby ich ostatecznym celem była sama kłótnia. Sięgnął po jakąś powieść sensacyjną, ale nie rozumiał ani słowa. Czytał w kółko ten sam akapit, przed oczami wciąż mając Sylwię owijającą się w tańcu wokół Tamtego, tyle tylko, że w jego wizji nie miała na sobie czerwonej, koktajlowej sukienki. Herbata smakowała jak mokra szmata, a papieros jak płonąca stodoła.
Zadzwonił do biura, w którym pracowała, ale dowiedział się tylko, że pojechała do kadr. Pojechała albo i nie pojechała. Zaczynał dostawać obsesji. Typowe, klasyczne zachowania zazdrosnego dupka. Postać z komedii rodzinnej. Żałosne.
Jednak rozpierała go chęć działania. Były kiedyś czasy, gdy taką sprawę rozstrzygało się działaniem za pomocą topora. Na razie sięgnął po telefon.
– …tu poczta głosowa sieci Era GSM. Abonent jest chwilowo poza zasięgiem sieci… – Cholerny Paweł, z jego cholernym komórkowym cackiem; Amerykanin w Paryżu…!
Nie znał wroga. Nic o nim nie wiedział. Nazwiska nie dosłyszał, zresztą i tak by nie zapamiętał, nie przypuszczał wtedy, że może okazać się istotne. Jedyny punkt zaczepienia stanowił cholerny biznesmen za dychę – Paweł, pozostający poza zasięgiem sieci. Kumpel z liceum, który zorganizował tę po trzykroć przeklętą balangę.
Myślał. Położył przed sobą notes i spróbował podejść do sprawy naukowo. Facet przedstawiał się wszystkim, więc nie był szeroko znany. Niestety, goście nie wywodzili się z jakiegoś jednego, określonego środowiska. Był to bliżej nieokreślony establishment – jacyś reklamiarze, hurtownicy, radiowcy, dziennikarze. Jedyne, co ich łączyło, to forsa. Dochody powyżej czterech tysięcy miesięcznie, niemieckie samochody, kariera i… Paweł, aktualnie poza zasięgiem sieci.
Zadzwonił jeszcze raz. To samo. Potem jeszcze raz. Potem zostawił tamtemu wiadomość i czekał. W telewizji polityków zastąpili piłkarze, biegający apatycznie po burym jesiennym trawniku. Nie było ciepłej wody. Za szybą, w gęstniejącym wcześnie mroku, zdychający huragan ciskał wzdłuż ulicy falami gęstej mżawki. Ludzie skryli się w zwojach ciężkich szarych płaszczy i zamienili w poczwarki.