Przeszukałem całe mieszkanie, ale nie znalazłem najmniejszych śladów intruza. Przez cały czas z kuchni dobiegało rytmiczne postukiwanie, którego z pewnością nie mogła wydawać z siebie żywa jaszczurka. Tak tupać mógłby jedynie ciężki, metalowy kameleon.
Jednak zignorowałem to. To bezpiecznik. Rzeczy niezrozumiałe albo niewytłumaczalne oglądane z bliska wydają się rujnować całą strukturę świata. Odnosi się wrażenie, że nic już nie będzie takie jak przedtem. Jednak kiedy tylko zejdą z naszych oczu, natychmiast dziura w racjonalnej rzeczywistości zostaje załatana. „Coś mi się przywidziało”, „może źle usłyszałem”, „to tylko drgające z upału powietrze”, „ptaki tak czasem dziwnie krzyczą”, „chyba przez chwilę miałem halucynacje”, „jestem przemęczony” – możemy tak bez końca. I po kilku dniach, miesiącach albo latach takiego prania mózgu, po dziurze nie ma śladu. Zostaje tylko wspomnienie złudzenia albo chwilowej niepoczytalności.
Dlatego nie próbowałem znaleźć i schwytać zwierzątka, żeby poddać je jakiemuś badaniu. Jeżeli okazałoby się ożywioną metalową figurką, musiałbym oszaleć. Przez jakiś czas chodziłem po domu, przepatrując kąty i szukając śladu spisku, roztrzęsiony i zdenerwowany, aż kameleon umilkł, a mój mózg poprzestał na: „jestem przemęczony”. To najłatwiejsze. Znajdźcie we współczesnym świecie człowieka, który nie jest przemęczony.
Rano byłem już pewien, że figurka musiała odpaść i zgubić się w sposób najzupełniej naturalny, a ja uległem chwilowym halucynacjom ze zmęczenia.
Jadłem śniadanie, oglądałem telewizję, pozwalałem, żeby czas ciekł mi między palcami. Pojechałem do sklepu. Poszedłem na obiad do knajpy. Znowu oglądałem telewizję, czytałem książkę. Wolny czas sączył się jednocześnie wolno i zdecydowanie zbyt szybko.
W sobotę wieczorem poszedłem do jakiegoś klubu, z oczywistym zamiarem znalezienia sobie dziewczyny. Wystudiowana samotność i niezależność to jedno, ale nie jestem pustelnikiem. Zresztą, wizyta w knajpie z zamiarem poderwania sympatycznej dziewczyny, nie oznacza jeszcze niczego konkretnego. Mogłem tam pójść, mogłem obserwować rozmaite kobiety, bawiąc się myślą o kochaniu się z nimi, a potem wypić swój alkohol i pójść grzecznie do domu nie ryzykując niczego: ani choroby, ani ciąży, ani jakiegoś dramatu. Z drugiej strony zawsze coś mogło się wydarzyć i właśnie to było przyjemne. To zależało w jakimś stopniu jedynie ode mnie.
Udając się do klubu w takim właśnie celu, idę sam. Jednak rzadko zdarza się, żebym również nie wyszedł sam. Z reguły kończy się na patrzeniu. Czasem kilku tańcach albo rozmowie. Czasem jednak nie. Nie o to chodzi, że boję się rozmawiać z kobietami. Boję się raczej tego, że mi się uda.
Patrzyłem na tańczące dziewczęta, podświetlone ultrafioletem, smagane wiązkami lasera i błyskami światła, przemienione w obce, neonowe stwory, jaśniejące niczym ryby głębinowe. Grzmot muzyki docierał do mnie jak przez watę, w sali tanecznej panowała tropikalna temperatura, lodowaty, mroczny listopad został na zewnątrz. Razem ze wszystkimi poniedziałkami, wtorkami, zebraniami zarządów, spinaczami, kwartalnymi rozliczeniami, brakiem pieniędzy, brakiem czasu, niespełnionymi marzeniami. Wszystko to zostało za drzwiami, wypędzone muzyką, rozgonione koktajlami w wysokich szklankach, a u niektórych smugami białego pyłu kruszonymi na lusterku brzegiem karty kredytowej.
Dziewczyna, która usiadła przy barze na sąsiednim stokerze, miała uda mokre od potu, jej szyja lśniła w wirującym blasku reflektorów. Była niebrzydka. Niezupełnie w moim typie – taka podstawowa blondynka, jakie podobno uwielbiają mężczyźni. Miała jednak długie nogi i ładne oczy oprawione czernią rzęs i brwi. Powinienem jej postawić drinka. Powinienem wyjść z nią w tę czarną, gęstą od zimna noc. Powinienem pojechać do jej mieszkania. Do czteropiętrowej kamienicy w Śródmieściu, niedaleko Uniwersytetu, ze śladami powodzi na tynku.
Spojrzała na mnie znad drinka i wtedy coś się stało. Uczucie było ostre jak impuls elektryczny, muzyka zwinęła się w ciemny, wibrujący szum, świat poza naszymi oczami rozmazał się jak tunel za oknami pociągu. Zostało tylko nasze połączone spojrzenie, jak droga światła. Poczułem jej wieczny strach, jej masz coraz mniej zamówień! Co się z tobą dzieje? Ile telefonów dzisiaj wykonałaś? Gdzie jest zeszyt faktur?
Powinienem raczej zabrać ją do siebie… Położyć w chłodnej, satynowej pościeli i kochać delikatnie, z klasą, tak jak jej jeszcze nikt nie kochał, a rano zrobić jej śniadanie do łóżka i odwieźć do domu.
I wtedy poczułem ten jutrzejszy poranek. Smak jej potu, zmięte prześcieradła, smugi wczorajszego tuszu na policzkach, dwoje obcych ludzi, nie mających sobie kompletnie nic do powiedzenia. Jej wczorajsza kokieteryjna wyniosłość, jej no, co mi powiesz? Jej skąpe, nieporadne i nieśmiałe pieszczoty, bierny, senny seks poprzedniej nocy. Dlaczego płaczesz? To nic… przepraszam, proszę nie dotykaj mnie, proszę cię… Mam na imię… Nie chcę wiedzieć, proszę, muszę iść… Naprawdę… Czczość, smutek.
Zobaczyłem uwięzioną w niej małą, chudą i nijaką dziewczynkę, na którą zbyt często krzyczano i od której zbyt wiele wymagano. Zobaczyłem labirynt jej lęków. Lęk przed niepowodzeniem, lęk przed klęską, lęk przed dezaprobatą. Splecione w jakiś skomplikowany, niepotrzebny węzeł, który przyciskał ją do pracy, której nie lubiła, do takich samych zachowań jak wszystkich, odruchowych, bezmyślnych.
Dotknięcie czyjejś osobowości, jeżeli nie jest to ktoś, kogo kochamy, jest przerażające. Za dużo obcych uczuć, obcych twarzy i zapachów, wszystko skoncentrowane w jedno uderzenie. Zobaczyłem ją całą w jednej sekundzie. W jednym pijackim błysku olśnienia. Balansowała na granicy depresji klinicznej, zaplątana w neurozy. Kobieta sukcesu… Kariera. Tatuaż na ramieniu, sobotnie dyskoteki. Clubbing. To nie było jej. To wszystko było z zewnątrz. Narzucone jako coś, co robili wszyscy. Jej było schowane w zakamarkach świadomości marzenie o bogatym mężczyźnie, o dziecku, które uwolni ją z biurowego kieratu, o szczęśliwej rodzinie. O bezpieczeństwie. Banalne, rutynowe marzenie, równie typowe jak ona sama, gęsto pocerowane białymi, słonecznymi obrazkami z reklam proszków do prania i jednorazowych pieluch, ale dla niej było święte.
To akurat mogła mieć. Był tutaj, tylko że o niej nie wiedział. Siedział przy stoliku, słuchając wrzeszczących do siebie kumpli i patrzył ponuro w piwo, zastanawiając się, czy taką kobietę, jakiej szuka, można spotkać w takim miejscu.
Nie wiem ile to trwało, być może ułamek sekundy, i znikło nagle, jakbym odłożył słuchawkę. Muzyka spadła na mnie znienacka, każde uderzenie perkusji było jak cios policyjną pałką. Rozmazane tło zamieniło się z powrotem w bar, skaczących rytmicznie ludzi na parkiecie, smaganych światłem. Drgnęła, popatrzyła na mnie z jakimś takim pełnym smutku lękiem.
Nie mogłem już patrzeć na nią jak na obcą, ładnawą blondynkę, którą mógłbym dla higieny pomiętosić w swojej pustelni. Dla mnie była już tylko nudną, nieszczęśliwą Renatą Kupałą, nijakim handlowcem, uwięzionym w firmie o nic nie mówiącej nazwie TCI.
Tak to się nie da.
Dopiłem wódkę ze „Sprite’em”, rozgryzłem kostkę lodu i wstałem ze stołka. Spojrzała na mnie odruchowo swoimi pustymi, szarymi oczami.
– On tu jest – powiedziałem, patrząc obojętnie, jak jej wodniste oczy robią się zupełnie okrągłe. W czarnej marynarce i czarnym golfie stałem przed nią jak widmo, jak zawieszona w powietrzu twarz. Wyciągnąłem rękę. Spojrzała odruchowo tam, gdzie wskazywałem.
– Siedzi tam, na galeryjce. Ten z lewej, w białej koszuli, ten, który się nie śmieje. Nazywa się Błażej Korczewicz. Całe życie czekał tylko na ciebie. Pamiętasz? Świece w łazience i główki kwiatów pływające w wannie? Chałwę i pomarańcze? To właśnie on. Tak będzie.
Patrzyła na mnie skamieniała z przerażenia, ale potem odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
Odwróciłem się i poszedłem – nie było tu już czego szukać.