I puścił.
Nic się nie stało.
A potem buchnął krzyk. Krótki, przeraźliwy krzyk miliona gardeł. I cisza. Werk kosmosu zaskrzypiał i ruszył. Ruszyły zębatki, zakołysały się krzywiki, zaczęły obracać się koła, najpierw największe, wielkości galaktyk, aż do najmniejszych, jak atomowe orbitale, jak spiny elektronów. Werk kosmosu ruszył.
W zupełnie inną stronę.
Człowiek Ze Ściany położył Kartę delikatnie na czytniku, przycisnął kalką, czerwoną jak krew w świetle płomieni, i fachowo szurgnął suwadłem. Błękitny blask Karty zgasł. Znikły cienie na łukach, przyporach i maswerkach. W nawy wpełzł wieczny mrok.
– Potwierdzenie otrzyma pan pocztą – syknął. Jego oczy płonęły czerwienią w mrocznej jamie kaptura. – Przez chwilę trzymałeś w ręku cały świat – dodał. – Jakie to uczucie?
Usunął się Ziębie z drogi i dłoń skrytą w skrzydle łopocącego powoli jak stara pajęczyna rękawa wyciągnął w stronę drzwi.
– Wygrałeś. Nie będę się już tobą zajmował. Teraz odejdź.
Zięba ruszył ku górze. Do światła.
* * *
Stał na ulicy i wystawiał twarz do marcowego słońca, które prześwitywało pomiędzy poszarpanymi stalowymi chmurami. Stał przed szpitalem, który opuścił o własnych siłach. Żył. Mógł oddychać. Mógł chodzić. Żył. Nigdy nie przypuszczał, że samo życie, samo biologiczne funkcjonowanie, można czuć. Czuł je. Czuł je całym sobą. Wdychał powietrze i wydychał dwutlenek węgla. Jego płuca pracowały. Jego serce biło i tłoczyło przez żyły czystą krew, a nie truciznę. Pracował jego żołądek i organy wewnętrzne. Działały jego jelita i penis, i mózg, i mięśnie. All systems ready. Zięba żył i był zdrowy.
Patrzył na świat i podziwiał życie. Czuł jego pulsowanie w ciałku pierwszego, odważnego skowronka pikującego w niebo, po którym sunęły z opętańczą prędkością chmury niczym strzępy szarych płaszczy, czuł bijące serca i działające baterie życia w ciałach kierowców karetek, jedna po drugiej wpadających oszalałą kawalkadą na podjazd szpitala i zawodzących chórem syren. Czuł, jak pulsuje życie we wszystkich stworzeniach poruszających się wokół niego, oddychających, pompujących krew, wszędzie wokół, na ziemi, w powietrzu, pod ziemią. Pławił się w oceanie życia. Był jak pijany, pozbawiony możliwości oceniania, obserwacji i krytycyzmu. Na to jeszcze był czas. Na razie kontemplował życie i świat. Proste piękno słońca, błyskającego pomiędzy dzikim gonem chmur i malującego tęczowe błyski na kryształach tłuczonego szkła. Pyszne fraktale tłustego dymu wznoszące się spomiędzy budynków. Fale zimnego, przesiąkniętego ropą i zgnilizną wiatru.
Ulice były puste i w zasięgu wzroku nie było nie tylko taksówek, ale w ogóle żadnego samochodu. Pewnie jakieś święta. Wiatr gonił po asfalcie tysiące luźnych kartek papieru, niczym przerośnięte konfetti. Najbliżej miał do firmy. Poszedł piechotą, rozkoszując się każdym krokiem. Willa, w której mieli biuro, stała w otoczeniu bezlistnych drzew, na cichej uliczce, gdzie pod drzewami przetrwały jeszcze łachy skrystalizowanego, brudnego śniegu. Furtka była otwarta, ktoś wybebeszył stalową kasetę elektronicznego zamka. Obiektyw kamery zwisał na pęku światłowodów niczym wyłupione oko, ale ten widok wydał się Ziębie raczej zabawny. Chuligani, pomyślał dobrotliwie. Po świętach się naprawi. Drzwi też były otwarte, ale w środku nikogo nie było. Ciemnozielona terakota na podłodze została pokryta sympatycznym, jasnobrązowym wzorem podeszew głęboko żłobionych wojskowych butów. Tak jest nawet ładniej, pomyślał Zięba.
Szyby studia udźwiękowienia zmieniły się w zaspy kryształków sekuritu, chrzęszczące mu pod nogami. Minął wybebeszone pulpity i zawalone elektronicznym gruzem stanowisko makintosha. Pod ścianą, na podłodze, za wywróconym fotelem siedział Stefan, patrząc tępo przed siebie. Podniósł głowę, pokazując zabarwioną z jednej strony na rudo siwą brodę. Na policzkach miał zaschnięte, rozmazane smugi zakrzepłej krwi.
– Ja żyję – powiedział Zięba. – Stefan, ja żyję!
Stefan podniósł się i objął go szerokim, przyjacielskim gestem. Zięba poklepał go po plecach. I wtedy Stefan nagle rozpłakał się.
– …Wszystko będzie dobrze – paplał Zięba. – Studio się naprawi… To przecież nic takiego… tylko sprzęt. Ja żyję, Stefan. Wszyscy żyjemy. Weźmiemy kamery i pojedziemy. Gdzieś, gdzie się dzieje… Pokażemy ludziom, jaki świat jest piękny… Pokażemy jeszcze tyle ciekawych rzeczy, Stefan. Zabiorę z nami Jolę, sfilmujemy wszystkie cuda świata… Mam tyle pomysłów…
– Co chcesz sfilmować? – krzyknął nagle Stefan przez łzy. – Co chcesz pokazać? – Wyrwał się Ziębie i wyszarpnął spomiędzy gruzowiska na podłodze pomiętą wstęgę komputerowej składanki. Wydruk serwisu informacyjnego. – To?! Płonący Watykan? Sześć tysięcy trupów w Rzymie? Bonn zatrute sarinem? Cztery miliony trupów na ulicach? Może Milicję Postępu pacyfikującą Los Angeles? Może siedemset samospaleń na Times Square? Albo żywe pochodnie wzdłuż drogi do Moskwy? A może osiem tysięcy ukrzyżowanych na stadionie Jankesów? A może chcesz pokazać warszawskie ulice? Rzezie na Pradze? A może Brygady Eutanazyjne szukające chrześcijan? Albo może oddziały Nowego Oficjum palące heretyków? Nie zauważyłeś, że świat oszalał? Komu chcesz jeszcze pokazywać… cuda…? To koniec, Zięba, uciekaj stąd. Ratuj dzieci i żonę, i uciekajcie. Trzymajcie się z dala od miast. I nie ufaj nikomu. Ani Oficjum, ani Katolickiej Armii Wolności, ani Akcji Socjalistycznej. Nikt nie pozostał normalny. Uciekaj!
Zięba popatrzył na niego i wyszedł na ulicę. Był zdrowy. Mógł oddychać. Mógł żyć. Skorupa szczęścia nagle opadła z niego, ale nadal nic nie rozumiał. Szedł jak automat i patrzył. Znikły reklamy. Idiotyczne uliczne planszety płonęły albo straszyły chmurami dziur po pociskach. Nie wszystkie sklepy rozbito i splądrowano, ale ze wszystkich zerwano reklamy. Slogany, infantylne kolorowe plakaty, wesolutkie reklamowe maskotki leżały w zwęglonych stosach na rogach ulic. Nie myślał. Rejestrował obrazy jak żywa kamera. Jak ostatni dziennikarz świata nagrywający relację na Sąd Ostateczny. Zbliżenie. Tłum. Wszyscy w workach, z wycięciami na ręce i głowy. Fioletowe z zimna stopy depczą lodową kaszę. Kobiety mają ogolone głowy i różańce. W ogień lecą książki. Zwijają się kolorowe okładki, płonące kartki lecą z wiatrem jak czarne motyle. Panorama.
Chór słów, bez ładu i składu, nad głowami rozpędzony dziki gon ołowianych chmur. Cięcie.
Wypalony szkielet kościoła, na ocalałej ścianie czarny napis sprejem: PENITENTIAGITE, na schodach martwy człowiek w sutannie, z rozprutym brzuchem. Z pogorzeliska wznosi się ku niebu żelazna dłoń przebita hufnalem. Cięcie.
W rozbitym sexshopie leżą ciała, ułożone równo, rzędem. Szczupła dziewczyna nachyla się nad podbrzuszem jednego z leżących, jak chirurg. Ręce i skalpel ma do łokci schlapane krwią. Na ścianie napis: MĘSKIE SZOWINISTYCZNE ŚWINIE. Cięcie.
Dziewczyna leży wepchnięta w stos śmieci, nogi rozrzucone szeroko, sztywno, w szklanych oczach dziki gon chmur. Gdzieś daleko pruje ciszę samotne staccato kałasznikowa. Cięcie.
Sześciu młodych ludzi idzie całą szerokością ulicy, długie koszule, na piersi pacyfy wycięte z blachy, na podogolonych wysoko czołach zielony napis: GAJA. Jeden z nich wyciąga prosto w kamerę kij do bejsbolu.
– Masz skórzane buty, bracie. Ile zwierząt musiało za nie oddać życie, faszysto?
Cięcie. Koniec relacji.
Zięba ocknął się, sięgając do kieszeni. „Płacę ci”. Karta działała zawsze. Każdemu można zapłacić.
Nie miał już karty. Oddał ją.
Wojownik Gai oparł pałkę na ramieniu i oblizał wargi. Zięba wyjął rękę z kieszeni i spojrzał.
Nie miał karty. Miał tylko garść żelaznych kulek.
Toruń, sierpień 1997