Nie, nie uważam, że w „S@motności…” przekroczyłem granice intymności. Popełniłem aż nadto prawdziwych grzechów, pisząc tę książkę, aby jeszcze przyznawać się do urojonych.
Samotność.
To tytułowe słowo powraca wielokrotnie w e-mailach. Samotność to w przekonaniu ludzi najgorszy rodzaj cierpienia. Potwierdzają to antropolodzy, socjologowie i lekarze medycyny sądowej. I jest prawda uniwersalna dla całego świata. W Nowym Jorku tak samo jak na Nowej Gwinei ludzie truchleją ze strachu przed samotnością i opuszczeniem. Amerykańskie podręczniki psychiatrii kwalifikują pustelnictwo jako formę obłędu. Większość systemów prawnych opiera swój system karny na instytucji odosobnienia. Stopniem wyższym od tej kary jest jedynie śmierć. Z ostatnich badań przeprowadzonych w hospicjach amerykańskich wynika, że terminalowo chorzy – nawet ci w stanie śpiączki – których odwiedzali bliscy, żyli średnio o 30% dłużej od tych, których nie odwiedzał nikt. Jak piszę w swojej książce: „Bóg stworzył świat tylko dlatego, że czuł się samotny”. Niektórzy cynicznie twierdzą, że w chwilę po tym bardzo tego żałował.
To od samotności tak naprawdę ludzie nieustannie uciekają. Do baru, do kościoła lub ostatnio w Internet. Często jest to niespełniona ucieczka w marzenia. Takie marzenia na oślep. Często podlewane alkoholem, wzmacniane chemią wstrzykiwaną w żyły lub przepuszczaną przez błony śluzowe, wywoływane adrenaliną. Aby tylko coś przeżyć. „Bo przeżycia są w życiu najważniejsze…A zaraz po tym najważniejsze jest, aby móc je komuś bliskiemu opowiedzieć”.
To właśnie w pogoni za przeżyciami ludzie przekraczają pozorne granice niemożności i znajdują w sobie niewiarygodną siłę. Nawet nauka i generowany przez nią postęp poczęty się z emocjonalnego niepokoju i namiętności poznania. A literatura, muzyka i sztuka to nic innego jak tylko różne formy opowieści o przeżyciach.
Na szczęście coraz rzadziej przeciwstawia się rozsądek namiętności, myślenie uczuciom, a poznanie emocjom. Rozum i wiedza są u ludzi, inaczej niż u maszyn, zawsze związane z jakąś emocjonalną świadomością. Nawet jeśli komputer wygra w szachy z człowiekiem, to i tak nie będzie miał przy tym żadnych przeżyć. Bo komputery nigdy nie będą potrafiły marzyć o zwycięstwie. Ani oszukiwać w grze.
Smutek.
To najczęstsze słowo pojawiające się w reakcji na tę książkę.
Boże! Dlaczego Pan pisze takie smutne książki? Dlaczego one wpadają w ręce właśnie w TAKIM momencie? Dlaczego nic nie wyjaśniają ani nie pomagają? Czy naprawdę trzeba życie „rozplątywać” samej? Jestem bardzo wzruszona i zdezorientowana…
(e-mail:
[email protected])
Tydzień temu przeczytałam Pana książkę „S@motność w Sieci”. Niestety, to nie jest letnia książka, ani na lato, ani pozostawiająca w letnim, błogim stanie zapomnienia. A ja tak chciałam przeczytać letnią książkę.
Właściwie zastanawiałam się nad tym, czy w Stanach już ktoś kiedyś stworzył precedens i zaskarżył autora książki, iż nie umieścił na pierwszej stronie adnotacji: „Książka nie jest przeznaczona dla osób po przejściach stanów depresyjnych”, tak jak „Kota nie prać w pralce”. Zastanawiam się też, czy nie wygrałabym z Panem procesu. „Ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej…” nie tłumaczy przecież wszystkiego. I nawet myślę na przekór, że trwać potrafi wiecznie, tylko zależy to od definicji miłości, przecież miłość nieszczęśliwa i nieodwzajemniona trwa dalej, tylko że boli i stąd właśnie wiadomo, że trwa. Symptomem jest samotność – po. Możliwe, że to szczęście trwa najkrócej.
Moja siostra twierdzi, że to najsmutniejsza książka świata. Ja nie chciałam się z nią jednak zgodzić. Lecz właściwie nie przypominam sobie smutniejszej książki ostatnio czytanej. Prawdopodobnie dlatego, że zazwyczaj wszystko dzieje się daleko i wystarczy dłuższa chwila zastanowienia, by przypomnieć sobie, że albo autor dawno nie żyje, albo akcja jest daleko w czasie lub przestrzeni. I choć kilka dni wcześniej skończyłam czytać „Sotiene Pereira” Antonio Tabucchiego – smutną książkę także, smutek było czuć, saudade, ale tylko nostalgiczny. Ewentualne powody „poruszenia, ale nie poruszenia totalnego”: autor Włoch, akcja Portugalia, czas 1938 rok, w tłum. na język hiszpański. Prawda, wzruszał mnie tramwaj w Lizbonie (w Portugalii się zakochałam dwa lata temu), lecz bez łez. I nie chcę tu oskarżać o brak realizmu. Właściwie nie wiem, czy tylko realizm współczesny potrafi zasmucać. A Pan mnie zasmucił. A bardzo bym chciała „dawać sobie radę ze smutkiem przeciętnie w 24 godziny”. I ja nawet nie chcę wierzyć w wirtualną rzeczywistość, choć czasem samotna jestem i czasem w sieci, a ta wplata, bo staje się realna. Jako argument przeciw twierdzeniu siostry zaczęłam szukać choć jednej naprawdę szczęśliwej postaci i może moja interpretacja będzie zła, ale jedynie gruba Murzynka z Nowego Orleanu, grająca i gotująca, wśród wszystkich pozostałych wydawała się szczęśliwa, że gotuje i gra. Szukałam elementów odrealniających Pana książkę (ale ku zaskoczeniu postać JEGO jest aż za realna przez Pana rzeczywistą postać). 1 nierealny wydawał mi się fakt, że wszyscy uwielbiają Wojaczka i mają przy sobie książkę Rilkego, bo świat się składa więcej niż z dwóch twórców, a gusta są różne, a tu zbieżność występuje w więcej niż parze. Nie znaczy to, że nie lubię Wojaczka. Jednak on się rzuca w oczy. W oczy rzuca się także zalane serce kobiety, dyskutujące z JEJ rozumem. Skąd ona wiedziała o dopaminie i katecholaminie? Przecież ta kobieta była smutna i zalana, i nie miała tytułu doktora! (Jeniffer wybaczyłam, że znała skład chemiczny spermy). Te detale odrealniały (nie znaczy to, że czyniły świat magiczny; przypominały tylko, że to powieść, a nie świat), gdyż wtedy różne postacie zlewały się w jedną, w Pana postać, ale tylko wtedy. I ONA nie miała imienia, oprócz tego, że było ładne, aj, każda mogła to być, aj, każda… Czemu Ona nie miała imienia? Najbardziej było smutno, gdy było najprawdziwiej czy raczej najprawdopodobniej.
„Co to za koniec?” – pyta moja siostra; najgorsze jest to, że najprawdopodobniejszy. A gdy na końcu było już najsmutniej (cały czas myślałam, że smutno już było, więc na końcu smutno być nie może ot tak po prostu) i gdy płakałam drugi raz nad tą samą książką, Pana książką, nad ranem, tak się zezłościłam, versus zasmuciłam, że zapomniałam, że kilka godzin wcześniej napisałam na Pana WWW, że będę miała ochotę na komentarz.
Szczerze? Odechciało mi się komentarzy i nie wierzyłam w komentarze (nigdy wcześniej też nie pisałam do pisarza, to ciekawe doświadczenie). I właściwie za smutno. Kilka godzin, by przeczytać „15 minut później”. To też uznałam za nie-fair, kupić książkę bez sześciu stron, lecz, przyznaję, efekt zmienny i już tylko dziwnie. Tak jakby zasiedzieć się w barze bez sensu. Wirtualny tekst odrealnił tekst na papierze. Zastanawiam się, czemu zmienił Pan zdanie i uznał, że post-epilog jest potrzebny tej książce. Sam epilog nie zasmucał najbardziej, najbardziej zasmucała ONA. Zastanawiam się, czy Pan nie chciał zasmucać tak bardzo. Zanim przeczytałam post-epilog, nie wierzyłam w happy-end. Czy w ten sposób chciał Pan pozostawić mojej wyobraźni happy-end-possible?;) Dziś przypadkiem sprawdziłam e-mail na onecie. Zazwyczaj używam adresu, z którego wysyłam ten list, i przyznaję, że adres na onecie jest awaryjny, założony w obawie przed spamami, a ja nie myślałam, że mogę otrzymać odpowiedź na mój komentarz na Pana stronie. Znajomy przekonuje mnie, że to komputer ma wpisaną taką opcję odpowiedzi na e-maile, ale nawet jeśli tak, to opcja to śliczna i ujęła mnie, tak jak ujęła mnie Pana książka, schematy DNA, wyspa Wight, cmentarz w Nowym Orleanie, stołówka studencka, Dali i jego odcienie obrazów, recepcjonista w Paryżu…