– Kiedy? – spytałam żywo, mogąc to sobie wyobrazić doskonale.
– Właśnie w sierpniu. Odwiozę je, zostanę ze dwa tygodnie i pod koniec miesiąca wracam.
Nie były to, rzecz jasna, te wszystkie Copacabany i Andaluzy, ale jednak. Paryż, cudowne miasto, o ile akurat nikt w nim nie strajkuje, a nawet jeśli, niech go diabli biorą, niech strajkuje ile chcąc, nie wybieram się tam do pracy. Dwa miesiące z Grzegorzem…
– Nie wiem, jakie są twoje konkretne chęci i zamiary – powiedziałam ostrożnie.
– Ale z przyjemnością sprawdzę, czy nie zaszkodziłaby nam taka rozszalała swoboda.
Ryzyk-fizyk. Bo może…
– Przestań się wygłupiać. Nastaw się na wyjazd, zadzwonię natychmiast po powrocie i liczę na to, że nie będę musiał czekać dłużej niż trzy dni…
Ni z tego, ni z owego, ledwo odłożyłam słuchawkę, zalęgły się we mnie obrazy odwrotne. Przez kilka ostatnich lat przywykłam do pełni swobody i samotnej, niczym nie skrępowanej egzystencji. Mogłam gęby nie otworzyć, jeśli mi się nie chciało, mogłam jeść w najdziwniejszych porach albo nie jeść wcale, przy jedzeniu czytałam książki i bez lektury pożywienie mi szkodziło, mogłam się czesać na zasadzie machnięcia grzebieniem, tylko po to, żeby uniknąć kołtuna, mogłam pracować w chwilach dowolnych, mogłam wychodzić z domu i wracać o wschodzie słońca, pies z kulawą nogą nie miał prawa pytać gdzie byłam, mogłam roztrwonić wszystkie pieniądze, przegrać je na przykład na czymkolwiek i żyć później chrupkim chlebkiem i zapasem herbaty, posiadanej w domu, mogłam poodrywać sobie wszystkie guziki i nie przyszyć żadnego, mogłam po sobie nie zmywać i po sufit zapchać zlewozmywak brudnymi naczyniami, mogłam otwierać okna, ile mi się podobało, robić przeciągi, nie gasić światła, zawalić stoły i krzesła papierami, nie czytać korespondencji…
Mogłam wszystko.
Grzegorz zaś przywykł do kobiety w domu. Innymi słowy, do drugiej osoby, z którą trzeba się liczyć. Porządniejszy był ode mnie, nie lubił bałaganu, jadał jak normalny człowiek i zachowywał się przyzwoicie. Przy nim musiałabym jednak również unormować się jakoś… Oczyma duszy ujrzałam nas razem o poranku. O poranku lubię milczeć, nie trawię żadnych konwersacji, usiąść nad szklanką herbatki z książką przed nosem, bez pośpiechu przygotować się do całodziennej egzystencji. Jak długo on by to wytrzymał…? Zatem nic z tych rzeczy, głos z siebie wydaję, biorę udział w przyrządzeniu śniadanka, żadnej książki, może nawet muszę coś zjeść. No, croissanty to można zjeść zawsze. Zaraz, ale skąd się wezmą te croissanty na śniadanie? Same przyjdą? Grzegorz będzie po nie latał do sklepu? Nie przyszło mi do głowy spytać go, czy lubi taką poranną gimnastykę…
Może zresztą w kraju od dawna cywilizowanym podrzucają to na progu razem z mlekiem i gazetami, czort bierz, takie rzeczy daje się zorganizować. Ale później jest lunch, a mnie się akurat świetnie pracuje, w nosie mam żarcie, albo on jest zły, albo ja się łamię i jestem wściekła, potem obiad, co, u diabła, robimy z obiadem? Mam go ugotować? Nie chce mi się, ale trudno wiecznie żywić się po knajpach! Poza wszystkim pracuję w domu, Grzegorz w biurze, kto ma wrzucić przepierkę do pralki jak nie ja?
Elementarna przyzwoitość ma swoje wymagania…
Powymyślałam tyle sytuacji w ogóle nie do przyjęcia i okropieństwa tak potężne, że omal nie zadzwoniłam do niego z gniewnym komunikatem, że mowy nie ma, nie przyjeżdżam! Zatrujemy sobie życie do tego stopnia, że wspominać się będziemy ze wstrętem, w tym wieku kojarzyć się należy, jeśli jedna osoba w samotności obciąga pół litra, a druga płacze rzewnymi łzami. W dodatku, czy ja wiem, a może zrobi mi się na tyłku pryszcz, którego wolałabym nie ujawniać przed światem? Wysiłki, jakie stają się udziałem poszkodowanej na urodzie kobiety, starającej się ukryć mankament przed ukochanym mężczyzną, były mi znane aż za dobrze, nie miałam na nie najmniejszej ochoty.
Jeszcze w młodości, niech będzie, ale w sile wieku…?
Opamiętałam się w ostatniej chwili, a już trzymałam rękę na słuchawce. Na szczęście uświadomiłam sobie, że skończyły się godziny pracy i Grzegorz właśnie jedzie do domu.
Postanowiłam jednak się przemóc, zaryzykować i popatrzeć, co z tego wyniknie…
* * *
Już był sierpień, Grzegorz kotłował się z żoną w Szwecji i na telefon od niego nie było szans. Udałam się na Mazury i po tygodniu wracałam.
Deszcz zachowywał się niezdecydowanie. To padał, to mżył, to ustawał, chwilami nawet chmury rzedły tak, że przeświecało przez nie słońce i w jednym z takich momentów nie wytrzymałam. Zatrzymałam samochód i wlazłam do lasu.
Nie miałam pojęcia, gdzie akurat jestem, nie interesowało mnie to, bo zajęta byłam myślą o grzybach. Po ostatnich deszczach musiały rosnąć, Mazury w ogóle są grzybne, a las aż korcił. Mieszany, gęsto przetykany brzozami, ciągnął ku sobie i zachęcał. Kozaki, może nawet czerwone, może prawdziwki…
Szosa, kompletnie pusta, wiodła nad jakimś jeziorem, które w jednym miejscu podeszło tuż blisko i właśnie zaraz obok było miejsce na parking. Wjechałam odrobinę, tyle tylko, żeby usunąć się z szosy i od razu zawróciłam, ustawiając się przodem do wyjazdu. Przeleciałam się kawałek, noga zrosła mi się już dawno i nie stawiała przeszkód, żadnych grzybów nie znalazłam, to znaczy owszem, było mnóstwo takich, których nie zbieram, na upragnione kozaki i prawdziwki jednakże nie trafiłam. Przeszłam na drugą stronę, rozejrzałam się, westchnęłam ciężko i zaczęłam wracać do samochodu.
Na skraju lasu zatrzymałam się, bo jechał jakiś samochód. Dwa samochody, jeden za drugim. Ostro leciały, za ostro jak na tę mokrą jezdnię…
Tyle zdążyłam pomyśleć, reszta stanowiła przerażone okrzyki wewnętrzne. Ten drugi wyprzedzał, w moich oczach wyskoczył do przodu i rąbnął pierwszego w lewy przedni błotnik tak, że w mgnieniu oka zepchnął go z mokrej jezdni. Nie zwolnił nawet, dmuchnął przede mną i pognał dalej. Dostrzegłam numer, jakiś kawałek umysłu zdołał go zapamiętać, WYJ, słusznie, tylko wyć nad takim, 3244. Rąbnięty skokiem zjechał z szosy na łagodny stok nad jeziorem, nie przewrócił się, kierowca musiał hamować odruchowo, zatrzymywały go krzaki jałowca, zastygł na ostatnim, tuż nad samą wodą, do której zostało mu ze trzy metry stromo schodzącego brzegu. Huk uderzenia jeszcze niosło po lesie.
Nie leciałam tam na piechotę, rzuciłam się do samochodu, wyprysnęłam z lasu i podjechałam te pięćdziesiąt metrów. Wysiadłam, popędziłam do poszkodowanego mercedesa.
Stał… nie, nie stał, kiwał się nad prawie pionowym spadkiem, utrzymywany wyłącznie przez jeden krzak jałowca pod przednim zderzakiem. Tylne koła ześlizgiwały się po odrobinie. Jezioro w tym miejscu było głębokie, dno leciało w dół równie stromo, jak ten ostatni kawałek brzegu. Kierowca siedział w środku, jeśli nie wyjdzie, utopi się razem z samochodem, a nie wyjdzie, bo każdy ruch może zepchnąć pudło do wody, chyba że jednym skokiem. Drzwi ma zamknięte, już samo otwieranie wystarczy…
Stwierdziłam tę cudowną sytuację jednym rzutem oka, z bliska i uważniej popatrzyłam na kierowcę i zamarło we mnie wszystko. To był Miziutek.
Stałam jak przydrożny słup telegraficzny i przyglądałam się jej. Siedziała nieco przechylona, wsparta o zagłówek i nieprzytomna. Musiała przy tym pierwszym miotnięciu dostać w głowę, rąbnęła się ramą okna. Silnik zgasł, nogę na hamulec przenieść zdążyła, drugiej nogi na sprzęgło już nie. Skamieniała dokładnie, patrzyłam na nią i nie wierzyłam własnym oczom.
Na głowie miała perukę idealnie w kolorze własnych włosów, ta peruka jej się przekrzywiła, zjechała na bok i do tyłu, pod nią zaś widać było coś, co zaparło mi dech w piersiach.
Miziutek był łysy.
Nie całkiem tak jak Yul Brynner, ale prawie. Na gołej skórze głowy rosły gdzieniegdzie pojedyncze włoski, razem było ich może z piętnaście sztuk Różowość skóry pogarszała wrażenie, i tak już okropne, nasuwała myśl o młodym prosiątku. Nie, stanowczo urody jej ta łysina nie dodawała.