Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ołtarzu Pana. A cena dojmującego bólu tortur i ognista kąpiel w żarze stosu wydawały im się więcej niż właściwe.

W przypadku Klingbeila nie chodziło jednak o tortury. Ten człowiek był wynędzniały, osłabiony, chory i rozpłomieniony gorączką. Znaleziono dla niego małą izdebkę z łóżkiem, a ja kazałem strażnikom przynieść wiadro ciepłej wody, bandaże i wezwać medyka (gdyż nie chciałem marnować czasu, czekając na wezwanego przez Griffa lekarza, który mógł dotrzeć nie wcześniej niż za dwa dni). Zanim doktor zdążył się pojawić, obmyłem twarz Zachariasza. I to, co zobaczyłem pod skorupą brudu, bardzo mi się nie spodobało.

Medyk, jak każdy medyk, był zarozumiały oraz przekonany o własnej nieomylności. Poza tym strażnicy wyciągnęli go z jakiejś bibki, gdyż wyraźnie zalatywało od niego winem.

– Temu człowiekowi nic nie pomoże – stwierdził autorytatywnym tonem, kiedy tylko zerknął na twarz Klingbeila.

– Nie sądzę – rzekłem.

– A kimże wy jesteście, by nie sądzić? – ironicznie zaakcentował wypowiedziane przeze mnie słowa.

– Jestem jedynie prostym inkwizytorem – odparłem. – Lecz uczono mnie podstaw anatomii ludzkiego ciała, choć zapewne nie dorównuję w tej mierze światłym doktorom.

Medyk zbladł. I wydawało mi się, że również momentalnie wytrzeźwiał.

– Wybaczcie, mistrzu – przemówił już nie tylko uprzejmie, lecz wręcz pokornie. – Ale zważcie sami na to straszne jątrzenie rany. Zważcie na zgniliznę. Powąchajcie!

Nie musiałem zbliżać się do Zachariasza, by czuć mdlący odór rozkładającego się ciała. Czyż może być coś straszniejszego, niż gnić żywcem w smrodzie ropy sączącej się z ran?

– Mogę wyciąć chorą tkankę, ale, Bóg mi świadkiem, uszkodzę przy tym nerwy! Nie da się inaczej! A jeśli się da, to będzie to cud boży, a nie kunszt lekarski! Zresztą pewnie nawet i to nie pomoże…

– Nie nadużywajcie imienia Pana Boga naszego -poradziłem i medyk zbladł jeszcze bardziej.

Rzeczywiście miał rację. Lewy policzek Klingbeila był jedną rozjątrzoną, zaognioną, śmierdzącą raną. Można było go operować. Jednak konsekwencją każdego nieostrożnego ruchu lancetem stałby się paraliż twarzy Nigdy zresztą nie wiadomo, czy gnijącą tkankę usunięto by w całości, a jeśli nie, wtedy pacjent, tak czy inaczej, by umarł. A ten właśnie pacjent był przecież wart półtora tysiąca koron!

– Słyszałem o pewnej metodzie – zacząłem – stosowanej ponoć w wypadkach, gdy ludzka ręka nie jest już w stanie niczemu zaradzić…

– Myślicie o żarliwej modlitwie? – podpowiedział

skwapliwie.

Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem.

– Myślę o larwach mięsożernych much – wyjaśniłem. – Wprowadzone do rany wyżrą jedynie chorą tkankę, pozostawiając zdrowe ciało nienaruszonym. Ponoć już medycy rzymskich legionów stosowali tę metodę.

– Rzymianie byli wrogami naszego Pana!

– A co to ma do rzeczy? – Wzruszyłem ramionami. – Od wrogów też można się uczyć. Czy nie korzystacie z łaźni? Wszak one zostały wymyślone właśnie przez Rzymian.

– Nie słyszałem o podobnie obrzydliwym zabiegu -naburmuszył się medyk.

Ośmielałem się sądzić, że myślał o larwach much, a nie o łaźniach, chociaż stan jego odzienia oraz czystość rąk i włosów wskazywały na to, że nie korzysta zbyt często z dobrodziejstw prania oraz kąpieli.

– To nie tylko usłyszycie, ale i wypróbujecie – rzekłem. – No już, zabierajcie się do roboty! Tylko żwawo, bo ten człowiek nie może czekać!

Spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, zamamrotał coś pod nosem i wybiegł z pokoju. Przyjrzałem się Zachariaszowi, który leżał na łożu, wydawałoby się, pozbawiony życia.

Podszedłem i starałem się nie oddychać nosem. Mam czułe powonienie i trudy codzienności oraz ciężkie inkwizytorskie powinności nic w tej mierze nie zmieniły. Zdawać by się mogło, że mój nos przyzwyczai się do smrodu nieczystości, odoru niemytych ciał, fetoru gnijących ran, woni krwi i wymiotów. Nic z tego: nie przyzwyczaił się.

Przyłożyłem dłoń do piersi Klingbeila i poczułem, jak bije jego serce. Słabo, bo słabo, ale bije. Człowiek, który mnie wynajął, miał szczęście, że nie oglądał swego syna w tej chwili. Nie dość, że Zachariaszowi niemal zgnił jeden policzek, a drugi był poszarpany zastarzały-

mi bliznami, to cale ciało było tak wychudzone, że koki zdawały się przebijać przez pergaminową, namiękłą od wilgoci i pomarszczoną skórę.

– Kostucha – powiedziałem bardziej chyba do siebie niż do niego. – Wyglądasz jak kostucha, synu.

I wtedy, możecie mi uwierzyć lub nie, powieki człowieka, który sprawiał wrażenie trupa, uniosły się. A przynajmniej uniosła się prawa, czyli ta niezasłonięta opuchlizną.

– Kostuch – wymamrotał niewyraźnie. – Jeśli już, to Kostuch.

I zaraz potem jego oczy z powrotem się zamknęły.

– A tośmy sobie pogadali, Kostuchu – mruknąłem, lecz byłem zdumiony, że w tym stanie, w jakim był, odzyskał przytomność, choć na tak krótki moment.

* * *

Kupiec przyjął mnie w swoim domu, ale poszedłem tam dopiero po zmierzchu, by nie rzucać się ludziom w oczy. Nie zauważyłem, by mnie śledzono, choć oczywiście nic dało się wykluczyć, iż któryś ze służących Griffa obserwował wchodzących i wychodzących z domu Klingbeila. Nie zamierzałem się jednak ukrywać, gdyż przecież zupełnie naturalnym elementem śledztwa była rozmowa z ojcem ofiary czarów.

– Przyznam szczerze, panie Klingbeil, że nie rozumiem. Ba, jestem skłonny powiedzieć: nic nie rozumiem.

– Czegóż to?

– Griffo nienawidzi waszego syna. A jednak nie sprzeciwił się skazaniu go na karę więzienia, zamiast żądać skazania na śmierć…

– Nie wiem, co gorsze – przerwał mi kupiec.

– Dobrze. Powiedzmy, że gorąca nienawiść zamieniła się w jego sercu w chłodną żądzę wysmakowanej zemsty. Wolał widzieć wroga nie na szubienicy, a gnijącego w lochu. Cierpiącego nie przez dwa pacierze, a przez całe lata. Lecz jak wytłumaczycie, że zatłukł na śmierć strażnika, który zranił waszego syna? Że na własny koszt sprowadził znanego medyka z Ravensburga?

– Chciał się wam przypodobać – mruknął Klingbeil.

– Nie. – Pokręciłem głową. – Kiedy dowiedział się, że wasz syn został pobity, był naprawdę wściekły. Zresztą sformułowanie „naprawdę wściekły" jest zbyt łagodne. On go zatłukł. Z pełną premedytacją zatłukł go pałką jak wściekłego psa…

– Jeśli chcecie wzbudzić moją litość, źle trafiliście -burknął.

– Nie zamierzam wzbudzać waszej litości. – Wzruszyłem ramionami. – Przedstawiam wam fakty.

– Mówcie dalej.

– Dowiedziałem się i innych rzeczy. Zachariaszowi dawano więcej jedzenia niż pozostałym więźniom. Poza tym co miesiąc do celi przychodził medyk. Ośmielam się sądzić, że ktoś chciał, by wasz syn cierpiał, ale jednocześnie ktoś bardzo nie chciał, by wasz syn umarł. I mam wrażenie, że to jest ten sam ktoś.

– Cel? – zapytał krótko.

– Właśnie – powiedziałem. – Oto jest pytanie! Coś mi mówi, że to nieco więcej niż tylko chęć przypatrywania się upokorzonemu i cierpiącemu wrogowi. W końcu musiał się liczyć z tym, że uda wam się wyjednać ułaskawienie syna. Pisaliście przecież do cesarskiej kancelarii, a wszyscy wiemy, że Najjaśniejszy Pan ma wielkie serce…

Najjaśniejszy Pan nie miał akurat wiele wspólnego z ułaskawieniami, gdyż wszystko zależało od jego ministrów i sekretarzy, przedkładających dokumenty do podpisu. Niemniej jednak słyszano o spektakularnych przejawach miłosierdzia cesarza. Kilka lat temu kazał nawet wypuścić wszystkich więźniów skazanych za pomniejsze przestępstwa. Ten akt łaski nie objąłby co prawda Zachariasza, ale świadczył o jednym: Griffo Fragenstein nie mógł być pewien, czy nagle do Regenwalde nie trafi list z cesarską pieczęcią, nakazujący zwolnienie więźnia. A wtedy sprzeciwienie się cesarskiej woli nie byłoby możliwe. Chyba że zuchwały buntownik miałby ochotę zamienić się z Zachariaszem miejscami i wprowadzić się do celi w dolnej wieży.

7
{"b":"100541","o":1}