Mnie też się nie podobało. Nie wpadłam m ślepą panikę, trochę lęku mnie jednakże ogarnęło. Przypomniałam sobie coś, co wyczytałam w kryminalnych książkach.
– Ale gdyby padło na niego podejrzenie, że mnie zabił; w żadnym razie nie mógłby po mnie dziedziczyć – rzekłam stanowczo. – Więc nie tak łatwo mu będzie. A po moim ślubie z panem de Montpesac straci wszelkie szanse, szczególnie jeśli napiszę testament.
– Testament to jaśnie pani mogłaby już teraz napisać. – Mogłabym, ale…
Zawahałam się. Testament na korzyść Gastona, który nie był jeszcze moim mężem, Armand mógłby podważyć, a kto wie, zabiwszy mnie, rzucić na niego podejrzenia. O moich współczesnych krewnych nie miałam najmniejszego pojęcia, ktoś tam się z pewnością plątał, ale nie tu, tylko w Polsce. Ponadto nie wiedziałam dokładnie, czym dysponuję i co mogę zapisywać. Pan Desplain moich polskich interesów nie prowadził i nie znał.
Wyjawiłam ten kłopot Romanowi.
– Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jaśnie pani pojechała do Sękocina na parę dni – odparł mi na to. – Tylko to prawo jazdy trzeba tu zrobić, bo u nas przepisy są ostrzejsze. Międzynarodowe i będzie z głowy. Myślę, że czas już chyba, żeby jaśnie pani znaków drogowych zaczęła się uczyć. A co do ślubu, to naprawdę nie wiem, ale jeśli jaśnie pani tak sobie życzy, to może go wziąć i wola boska, będzie co będzie.
– Ale policji o panu Guillaume Roman powiedział?
– Owszem. Dziś rano. A panu Desplain jeszcze wczoraj wieczorem.
– I co?
– Nic. Ucieszyli się bardzo. Sami by to odkryli, ale trochę czasu by im zajęło. Zabiorą się za niego.
Trochę mnie to pocieszyło i nabrałam ducha. Oświadczyny Gastona przyjęłam, rzecz oczywista, skwapliwie, darowując sobie wszystkie gierki, jakie obowiązywałyby mnie w dawnych czasach. Chciałam mieć go za męża i nie widziałam powodu, by to ukrywać. Kochał mnie, płonął ku mnie wielkim ogniem i bez najmniejszego trudu budził moją wzajemność.
Datę ślubu od razu ustaliliśmy na jesień, na początek października, bo do tej chwili miałam nadzieję wszystkie już interesy pokończyć. Oczywiście, że w tym celu musiałam bodaj na trochę wrócić do siebie, do Sękocina, zatem rada Romana bardzo przypadła mi do gustu. Mogłabym wyruszyć nawet zaraz, tylko to prawo jazdy stało mi na przeszkodzie, warto było je mieć.
Zawiadomiłam o zaręczynach Ewę osobiście i pana Desplain telefonicznie. Ewa ucieszyła się nadzwyczajnie i pochwaliła moje zamiary bez zastrzeżeń, pan Desplain w zasadzie również nie miał obiekcji, znał rodzinę de Montpesac, cenił ją, ale uparł się przy intercyzie. Osobiście postanowił ją spisywać. Do tego jednakże znów potrzebny był mój powrót do Polski i ścisłe ustalenie tamtejszego majątku.
Gaston przeciwko temu nie protestował, rozumiał potrzebę. Nie krył chęci towarzyszenia mi, to jednakże było niemożliwe, bo nazajutrz po wyznaczonym mi egzaminie na prawo jazdy kończył mu się urlop. Dopiero teraz dowiedziałam się, co robi, prowadził mianowicie ogromne biuro architektoniczne, liczne prace musiał wykonywać w terminie i nie mógł tego zostawić odłogiem. A równocześnie z jego powrotem wybierał się na swój urlop jego wspólnik i zastępca.
– Nie mogę mu wywinąć takiego numeru, żeby sobie przedłużyć wakacje – rzekł ze smętnym westchnieniem. – Ma żonę i dzieci, i rezerwację lotu do Kalifornii, żony samej z dziećmi nie wypchnie, bo jest chora na serce, niezbyt groźnie, ale trzeba się nią opiekować. Trudno, nie dam rady, muszę cię puścić tylko z Romanem, co mnie nieco pociesza. Chyba że poczekasz, aż mój Jean-Paul wróci? To będzie pod koniec września.
Poczekałabym z radością, bo podróż w jego towarzystwie stanowiłaby dla mnie samo szczęście, nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nim nawet na krótko; ale dwa elementy wchodziły mi w paradę. Obawiałam się, że na polskie interesy zabraknie mi czasu, to jedno, a drugie…
Drugie było znacznie bardziej niepokojące. Pojęcia nie miałam, co tam zastanę i jak się prezentuje moja majętność obecnie. Dziwnie by to wyglądało, gdybym na przykład własnego domu nie umiała rozpoznać albo nawet w ogóle do niego trafić, co, wobec zmian, jakie tam z pewnością zaszły, było zupełnie możliwe. Te wątpliwości stanowczo wolałam rozstrzygać sama.
Roman odebrał mercedesa sprawdzonego dokładnie, ale jazdy o wschodzie słońca odbywałam nowym peugeotem, żeby się do niego lepiej przyzwyczaić. Zarazem robił mi egzamin z owych znaków drogowych, które na szczęście zdołałam nie tylko z łatwością zapamiętać, ale nawet zrozumieć. Pani Łęska nie zawracała mi głowy wcale, sama o siebie dbając i rzeczywiście nie pchając się do towarzystwa, Armanda widywałam rzadko i tylko z daleka, Gaston zaś, wraz z Ewą i Karolem, pilnowali mojego bezpieczeństwa. Dołączał do nich niekiedy Philip.
I to Philip właśnie uratował mi życie.
Wróciłam z mojej przedostatniej szkoleniowej jazdy, on zaś wyszedł z kąpieli w morzu akurat naprzeciwko mojego domu i w szlafroku kąpielowym złożył mi wizytę. Nie mnie, dokładnie mówiąc, tylko pani Łęskiej, która najściślejsze kontakty z nim właśnie utrzymywała, twierdząc, że sama jego obecność poprawia jej zdrowie. Jednakże jeszcze nie zeszła na dół, zaprosiłam go zatem na śniadanie.
Zjadłam rogalik z masłem i serem, a że apetyt po tych porannych wysiłkach miałam doskonały, sięgnęłam po tosty i jedną grzankę posmarowałam pasztetem z rybich wątróbek, który nadzwyczajnie lubiłam. Już ją brałam do ust, kiedy Philip, który przed chwilą uczynił to samo, nagle wytrącił mi ją z ręki. – Nie jedz tego! – krzyknął ostro.
Przestraszyłam się i, nic nie mówiąc, patrzyłam na niego, spłoszona. Wziął moją grzankę, która oczywiście upadła pasztetem do dołu, powąchał ją, porównał ze swoją i spojrzał na mnie.
– Kiedy to zostało otwarte? – spytał.
– Przed chwilą – odparłam, chyba trochę nerwowo. – W twoich oczach zdjęłam opakowanie, nie zwróciłeś uwagi. – Rzeczywiście, nie zwróciłem. Gdzie ono jest?
Palcem wskazałam odłożoną na bok osłonkę, zdjętą z małej puszeczki, bo takie właśnie porcje pasztetu Florentyna kupowała, wiedząc, że zostaną zjedzone niemal od razu. Philip ujął ją ostrożnie, popatrzył, odłożył z powrotem, obejrzał otwartą puszeczkę i znów obwąchał pasztet. Zeskrobał nożem maleńką odrobineczkę i posmakował, ale nie przełykał, tylko dyskretnie wypluł do serwetki.
– Kiedy to zostało kupione?
– Nie wiem. Florentyna wie. Zapewne wczoraj. – I gdzie leżało?
– W kuchni. Z pewnością w lodówce. Wszystko trzymamy w lodówce.
Pokręcił głową, westchnął, i przysunął ku sobie puszeczkę z resztką pasztetu.
– Wezmę to do zbadania – oznajmił. – Zastanawiam się w ogóle, co Zrobić, zawiadomić policję czy nie. Istnieje możliwość, że produkt zepsuł się sam z siebie, na skutek złego przechowywania, ale ja w to nie wierzę. Jad kiełbasiany można wstrzyknąć nawet w gęstą masę…
– Jad kiełbasiany…?
– Nie wiem, co to jest, mówię przykładowo. Kto to jada tu, u ciebie w domu?
– Tylko ja – wyznałam. – Roman nie lubi, Florentynie szkodzi na wątrobę, a pani Patrycja unika tłustych potraw. A ja lubię i już.
Zarazem smętnie pomyślałam, że mniejszy wstrząs przeżyłam niż powinnam. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do zamachów na własne życie, szczególnie do zamachów niezupełnie pewnych. Na wszelki wypadek jednakże zadzwoniłam na Romana.
Przyszedł od razu i obaj z Philipem rozpoczęli swoje prywatne śledztwo. Florentyna bez wahania stwierdziła, że pasztet kupiła wczoraj rano i od razu umieściła w lodówce, że kupuje go zawsze w tym samym sklepie i tej samej firmy, bo już zauważyła, że ten właśnie najbardziej mi smakuje.
– Chociaż pani zjadłaby i najgorsze świństwo, byleby było tłustym pasztetem – dodała z naganą. – Atak prawdę mówiąc, to kupiłam dwa. Ten drugi jeszcze tam leży.
Philip kazał jej przynieść drugi pasztet, odwinął puszkę z opakowania osobiście i obejrzał ją dokładnie.
– No nie wiem – rzekł z wahaniem. – Zobaczymy… Podszedł do okna i obie wierzchnie folie ostrożnie rozprostował i wygładził na szybie. Zażądał lupy. Kawałek po kawałku obejrzał folie przez lupę, po czym wręczył szkło powiększające Romanowi, który uczynił to samo. Wreszcie dali tę lupę mnie i pokazali palcem miejsce do oglądania.