– Chwałaż Bogu. Wystrzegaj się go. No, nie żeby zaraz miał ci zrobić coś złego, na razie jesteś bezpieczna, póki ma nadzieję cię poślubić. Rozumiesz chyba, że to jest dla niego najprostsza droga do majątku?
O tak, to rozumiałam doskonale i dreszcz okropny po plecach mi przeleciał. Armand już chyba tę nadzieję stracił…? Bo jeśli nie, to kto dybie na moje życie? A jeśli tak…
– Zdenerwowałam się – powiedziała pani Łęska z irytacją. – Nie posądzałam go o zbrodnię, ale myślałam, ie jednak gdzieś tam przysechł, bo panna Lerat najlepszego towarzystwa nie stanowiła. Po jej śmierci dochodzenie, te wszystkie pytania, nie mogło mu to być na rękę, powinien spędzać wakacje na Karaibach albo w Meksyku i siedzieć tam tak długo, aż się tu wszystko uspokoi. Więc albo jest niewinny i nie musi się bać, albo taki bezczelny, że niewinnego udaje, albo, wiedząc o twoim przyjeździe, bo musiał przecież wiedzieć, uparł się. omotać cię od razu. Jesteś pewna, że mu się to nie udało?
Czwartej możliwości, która pchała mi się do głowy wręcz nachalnie, pani Łęska nie wymyśliła. Nie byłam w stanie na razie podsuwać jej tego okropieństwa. Odwróciłam się, czy może samo się we mnie coś odwróciło, i popatrzyłam na Gastona. Musiałam mieć w oczach wyraz przerażenia, zgodny z moim stanem ducha, bo zerwał się nagle z miejsca i pośpieszył ku nam tak, jakby z trudem hamował kroki. Doznałam wrażenia, że najchętniej poprzeskakiwałby przez wszystkie krzesła, stoliki i barierki, i tylko głęboko zakorzenione dobre maniery powstrzymują go przed dawaniem takiego spektaklu.
– Co się… – zaczął i widać było, jak ugryzł się w język. Pomogłam mu odzyskać opanowanie, bo sama jego bliskość sprawiła mi ulgę.
– Pozwoli pani, że przedstawię pana Gastona de Montpesac – powiedziałam żywo – Gastonie, oto pani Patrycja Łęska, przyjaciółka naszej rodziny…
Pani Łęska tylko spojrzała i zdaje się, że od razu wyzbyła się obaw na tle mojego zainteresowania Armandem. W oku jej błysnęło, Gastonowi okazała uprzejmość wielką, kazała mu usiąść obok i spokojnie podjęła temat, bezwiednie udzielając odpowiedzi na jego pytanie.
– Ktoś powinien tej dziewczyny pilnować – oznajmiła bez ogródek, wskazując na mnie. – Armanda Guillaume tu zobaczyłam. Znacie go przecież.
– Armand… – potwierdziłam półgębkiem. Gaston zdziwił się nie mniej niż ja przed chwilą.
– Armand? Guillaume? Przedstawił się jako de Retal…?
– A ja się przedstawię jako księżna de Rohan! – rozzłościła się pani Łęska. – I co? Stanie się to nagle prawdą? Rozumiem, że się przyplątał do towarzystwa, korzystając z tego, że akurat nie matu znajomych, ale to koniec kamuflażu, bo ja go znam doskonale. Nie wiem, co z nim zrobicie, na waszym miejscu zawiadomiłabym policję, gdzie ma go szukać.
To mi się wydało pomysłem doskonałym i mimo woli obejrzałam się za Romanem. Nie było go w pobliżu, ale prędzej czy później musiał się znaleźć, postanowiłam zatem jego tym obarczyć. Albo zadzwonić do pana Desplain…
Gaston sposępniał i zaniepokoił się wyraźnie, też mu widocznie przyszło na myśl, że to Armand może być tym czyhającym na mnie wrogiem. Skłonna już byłam w to uwierzyć, bo spadek po mnie chyba rzeczywiście przypadłby mu w udziale, ale przypomniałam sobie, że nie było go, kiedy płetwonurek chwytał mnie za nogi, wtedy właśnie na całą dobę wyjechał. Więc jakże…? Wynajął kogoś…? Taki świadek byłby chyba zbyt niebezpieczny!
Pani Łęska okazała się istną skarbnicą wiedzy, a nie należała do osób zamkniętych w sobie. Beztrosko i z nie skrywaną przyjemnością opowiadała o wydarzeniach dawniejszych, jakich była świadkiem, i późniejszych, o których się dowiadywała. Na pannie Luizie nie zostawiała suchej nitki, a pana Guillaume odsądzała od czci i wiary. Nie wiadomo co byłby uczynił, gdyby go pradziad niemal siłą nie wyrzucił z Montilly, a główną przyczyną wyrzucenia stał się, rzecz jasna, wywęszony romans z panną Luizą. Co do następnych jego wizyt, rzadkich i potajemnych, najwięcej do powiedzenia miał ów pies Alberta, który przy zbrodni rozstrzygnął sprawę, podobno bowiem na pana Guillaume warczał w sposób szczególny i jego obecność zawsze rozpoznawał. O ile, oczywiście, był w pobliżu…
Zrozumiałam wreszcie, skąd upór pradziada, żeby Armanda całkowicie odsunąć od spadku. Panny Luizy nie mógł mu darować, nawet jeśli myślał, że oderwał go od niej całkowicie. Podejrzenia mu jednakże chyba jakieś zostały, skoro przeciwko małżeństwu z nią protestował i w testamencie jej nawet nie umieścił…
– Ciepłą ręką dostatecznie ją obdarował – sarknęła na moją uwagę w tej materii pani Łęska. – Ale wątpię, czy dużo z tego ocalało, bo Guillaume pazurami jej wszystko z gardła wyrywał i cud istny, że naszyjnika po prababkach nie zdążył wyrwać. Ona małpiego rozumu na jego punkcie dostała.
– W takim razie kto ją zabił? – zastanowił się Gaston. – Bo nie on przecież, dla niego to istna klęska. Gdyby to ślubne fałszerstwo na jaw nie wyszło…
Pani Łęska miała już własne, wyrobione zdanie.
– Nonsens. Nie upieram się, że to on, ale nie uważam tego za niemożliwe. Z jednej strony mógł się obawiać, że owszem, właśnie wyjdzie na jaw, a z drugiej zdecydował się namotać sobie Kasię, legalną spadkobierczynię. W takim wypadku panna Lerat byłaby dla niego kulą u nogi. A jeśli do tego pomagał jej przy zabójstwie urzędniczki, tym bardziej wolał jej zamknąć usta na wieki. Nie mówię, że tak było, ale mogło być i wcale bym się nie zdziwiła.
Skołowało mnie to wszystko razem kompletnie i sama już nie wiedziałam, bać się czy nie. Pani Łęska zmęczyła się w końcu, zostawiła nas i poszła do kasyna, gdzie, jak uprzedziła, nie życzyła sobie żadnego towarzystwa. Przesiedliśmy się do Ewy i Karola, dołączył do nas Philip, ucieszony przyjazdem pani Łęskiej, którą bardzo lubił i od czasu do czasu leczył. Został wtajemniczony we wszystkie szczegóły afery, bo już nie było powodu robić z niej sekretu, skoro pani Łęska milczeć nie zamierzała.
Późnym wieczorem dopiero pojawił się Roman, a chwilę przedtem Gaston mi się oświadczył.
– Sam nie wiem, co jaśnie pani radzić – rzekł mi Roman posępnie nazajutrz, kiedy ledwie skończyłam śniadanie. -Jaśnie pani wybaczy, że się w ogóle ośmielam, ale milczeć nie mogę, bo sprawa jest poważna. Kiedy jaśnie pani zamierza poślubić pana de Montpesac, teraz czy sto lat temu?
Ogłuszył mnie z miejsca. Że Gastona aprobuje i wysoko ceni, o tym już wiedziałam, pomijając to, że w kwestii mariażu nie musiałam prosić o pozwolenie sługi, choćby i opiekuna. Rozsądku i wiedzy wykazywał jednakże znacznie więcej ode mnie i jego rady były mi wręcz niezbędne.
– Co Roman ma na myśli? – spytałam słabo, kryjąc przestrach.
– Tę zmienność czasów. Bóg raczy wiedzieć czy znów się jaśnie pani nie przeniesie… I co wtedy?
O Boże! Nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam o tym pamiętać. Przywykłam już do tego świata obecnego, zapominałam o przeszłości, nie obchodziły mnie źródła tych wszystkich udogodnień, które tak nadzwyczajnie ułatwiały i upiększały życie, światła elektrycznego, łazienek, komunikacji szybkiej, porozumiewania się na każdą odległość, telewizji… ale korzystałam z nich z zachwytem. Jedyne, czego mi brakowało, to konnych spacerów o poranku, tyle jednakże było innych atrakcji, że wręcz nie miałam kiedy do nich tęsknić. A nie wszystko przecież jeszcze obejrzałam, nie wszystkiego spróbowałam, nie chciałam wcale wracać do poprzednich czasów!
Przeraziła mnie uwaga Romana.
– Sądzi Roman, że jest to możliwe? Kiedy? Jak? W jakim miejscu? Pana de Montpesac, nie ukrywam, poślubię chętnie w każdej epoce, tylko czy on tam będzie?
– Tego, proszę jaśnie pani, ja wiedzieć nie mogę… – W takim razie poślubię go teraz!
Roman kiwał i kręcił głową, niepewny i niespokojny. -Teraz to jaśnie pani jest zagrożona. Cały ten czas, kiedy mnie tu nie było, poświęciłem, prawdę mówiąc, na śledzenie pana Guillaume i jego nazwisko już znałem, zanim pani Łęska je wymieniła. Tuż przedtem wykryłem. Tak się urządził, że na wszystkie ostatnie wypadki ma alibi, wszedł gdzieś tam, ludzie go widzieli, po paru godzinach wyszedł, więc musiał być, ale już mi się udało wywęszyć, że niekoniecznie. Pokazać się ludzkim oczom, wymknąć się nieznacznie, zrobić swoje, potem znów się pokazać… Fakt, że niełatwo to udowodnić. Ta nasza śruba została wykręcona byle kiedy, to jest kwestia pół godziny. Jeśli na pół godziny zniknie się ludziom z oczu, w takim, na przykład, kasynie, nikt tego nie zauważy. A on się tu kręcił po całym Trouville, do sklepów wchodził, a na wieczór poszedł właśnie do kasyna. Do późnej nocy siedział, wszyscy tam przysięgną, że go widzieli. I jeśli uprze się jaśnie panią zgładzić, może mu się udać, a wyjdzie z tego czysty. Mnie się to, proszę jaśnie pani, wcale nie podoba.