Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na tak niezbite i brutalnie przedstawione dowody Dominik zamilkł i zaniechał jakichkolwiek odpowiedzi. W bezruchu nie wytrwał, z wyrazem skrzywdzonej niewinności i głębokiego rozgoryczenia wzruszał ramionami, ale dźwięku z siebie żadnego nie wydawał. Tyran nie naciskał, siedział mocno w siodle, i nie musiał, a podejrzanemu zawsze dobrze robi czas do namysłu, szczególnie w tak doskonale jasnych okolicznościach. W zapasie miał więcej argumentów, konfrontację z Kasią i panią Właduchną zostawił sobie na jutro. Dwie sprawy mu się rozwiązały za jednym zamachem i satysfakcja pozwoliła mu zachować anielską cierpliwość.

– Zmięknie, nie ma obawy – zapewnił nas Henio. – Ta torba, Bogu dzięki, nie jest zamszowa, tylko gładka, aż wyślizgana, i odciski palców na niej jak na lustrze. Żadna poszlakówka, dowody jak byk. Do konfrontacji jeszcze i ta Jola z trzeciego piętra, same baby, ale nie szkodzi. Jacuś szału dostał ze szczęścia, osobiście przyleciał i zdarł mu z nóg buty, co tego szympansa strasznie oburzyło, boso siedział nie będzie, tak rzekł, bo kanikuły nie ma i kataru dostanie. Dali mu jakieś inne. Ten straszny gówniarz tylko jeden obejrzał od spodu i nawet nic mówić nie musiał, wyraz twarzy miał, na Tyrana popatrzył, żeby to ktoś inny, czekałoby się na wyniki, ale Jacuś… W pół godziny było pewne, tak jest, w tych butach był w Konstancinie, po gruzie i kurzu deptał, nie wyrzucił ich, cały czas w nich chodził, jak kretyn. Sama radość. Niech tylko pysk otworzy, wyjaśni się wszystko i możliwe, że uda mi się już teraz jadać dwa razy dziennie…

– Wszystko jak wszystko… – mruknął Janusz.

– Nie kracz! – zgromił go Henio, wciąż rozanielony. – W każdym razie sprawca jest…

Złapali go, tego bandziora, który tu był. Chryste Panie… On przecież powie o Bartku…!

Nie zdołam go dłużej ukrywać. Nic nie wie, zadzwoni chyba, wtedy go zawiadomię. Rąbnęli mnie podwójnie, dodatkowo wiadomością o tych jakichś papierach. Jakie papiery, dopaść ich za wszelką cenę… Może i rzeczywiście ten bandyta był tu wcześniej, też mi to przecież przychodziło do głowy, może i rzeczywiście coś zostawił, chociaż aż trudno w to uwierzyć, zbyt wielkie szczęście…

Przeniosłam się z porządkami do sypialni, zostawiając w spokoju kuchnię, bo kiedy przyszłam, on był w sypialni. Jeżeli, to tylko tam. W obtłuczonej filiżance z zaskorupiałym cukrem znalazłam jeszcze cienki złoty łańcuszek ze znakiem Zodiaku, Koziorożec, Boże jedyny, może należał do mojej matki, nie znałam nawet jej daty urodzenia! Musiałam go włożyć do wody, żeby się cukier rozpuścił.

W sypialni zaczęłam metodycznie, chociaż obawa o Bartka denerwowała mnie do szaleństwa. Najpierw to co na wierzchu, o ile wierzchem można nazwać także podłogę. Pod szafą biblioteczną leżały stare czasopisma, przemieszane z gazetami, papierami z opakowań i kawałkami szmat, pod jej łóżkiem i moim niegdyś tapczanem jakieś torby, walizki, znów rozwalony tobół szmat, ona chyba nigdy w życiu nic wyrzuciła żadnego rzęcha, wystawało to, nie mieściło się, w kącie za bieliźniarką stały zdewastowane pudła z beznadziejną mieszaniną, wszystko tam było, nici, guziki, różne ścinki, stara odzież, wykroje, rozmaite papiery, podarte ranne kapcie, rozsypane torebki ziół, jakieś rupiecie elektryczne, przedłużacze, wtyczki, druty, jakieś połamane ozdoby i Bóg wie co jeszcze, na pudłach leżał stos śmieci. Od czasu jak się wyprowadziłam, bałagan wzrósł.

Dlaczego zaczęłam akurat od tego miejsca, pojęcia nie mam. Może dlatego, że był to niejako najdalszy kąt. Rozwaliłam ten cały kopiec na podłodze i przystąpiłam do przeglądania. Potworna praca, brudne to było i obrzydliwe, nawet sznur przedłużacza nadawał się tylko do szorowania, miał chyba z dziesięć metrów, wyniosłam go do łazienki. Ta łazienka też wymagała wszystkiego… Włożyłam rękawiczki, żeby dokładnie obmacać kapcie i rzeczywiście, w jednym znalazłam pakiecik, porządnie upchnięty, w pakieciku były złote dziesięciorublówki sprzed pierwszej wojny światowej, sześć sztuk. Te skarby przestały już robić na mnie wrażenie, pani Krysia miała rację, któraś z nas była bardzo bogata, możliwe, że ja. Usunęłam kapcie, rozejrzałam się po rozkopanym pobojowisku, zaczęłam zgarniać szmaty i nagle wpadło mi w oko coś, co wyglądało obco.

Niewielki plik papierów, owiązany rozluźnionym sznurkiem. Ten policjant coś mówił o sznurku… Chyba mi serce zabiło, Jezus Mario, to mogło być to, sięgnęłam, obejrzałam, stare papiery, starannie opakowane. Różniły się jakoś od reszty śmieci, nie do wiary, on tego nawet nie rozwiązał…! No owszem, widać było, że pieniędzy w tym nie ma, papiery bez kopert…

Oglądałam je po jednym. Jakieś kwity wniesionych opłat. Kopie aktów hipotecznych, rozpoznałam je, przyjrzałam się. Dowody własności, Jezus Mario…! Nazwisko mojego pradziadka, mojego dziadka i babki!

Do nich należała ta willa w Konstancinie, willa w Rybienku, dwie kamienice na Grochowie, to wiedziałam. Dom na Filtrowej…! Moja babka mieszkała we własnym domu, odebrali jej chyba po wojnie… Ale mieszkała. Pensjonat w Ciechocinku, wydzierżawiony komuś, obce nazwisko. Dom i sad w Szydłowcu. I jeszcze coś, jakby spis, czy też lista, po francusku.

Znałam francuski, uczyłam się go w szkole i nauka przychodziła mi ze zdumiewającą łatwością. Nauczycielka pytała mnie, czy nie miałam francuskich przodków, w ogóle Francuza w rodzinie, dławiąc się ze wstydu, wyznałam, że nic wiem. Wysunęła przypuszczenie, że od urodzenia musiałam się uczyć w dwóch językach, może, pojęcia o tym nie miałam, chociaż plątały się po mnie jakieś mgliste wspomnienia. Niewykluczone, że miała rację i dobrze zgadła. Przez ostatnie dwa lata miałam kontakty z francuską firmą przy reklamach, uzupełniłam język. Ten papier teraz, tutaj, nie stwarzał mi żadnych trudności.

Przypuszczam, że od początku dostałam wypieków. Pradziadek, bo któż by inny, ten mój trochę zwariowany pradziadek, dokonał spisu swoich majętności i zanotował dla pamięci, co i gdzie ukrył, zamieniwszy majątek na złoto, gotówkę i biżuterię. Zdaje się, że dostałam histerycznego ataku śmiechu, przeczytawszy, co schował w Konstancinie. W starej myśliwskiej torbie zadołował pieniądze w przedwojennych polskich i francuskich banknotach, ogromnie się ten bandzior wzbogacił! No owszem, dolary, wedle spisu było ich tam tysiąc pięćset, jedyny zysk. W Rybienku w piwnicy. Zostawił tam srebra, małe przedmioty o wartości zabytkowej, tak zapisał. I na Filtrowej…

Na Filtrowej zrobił skrytkę łatwo dostępną, pod warunkiem, że się o niej wiedziało. Czy ten budynek był zrujnowany? Nic o tym nie wiedziałam, chyba tak, ale od góry. Jeśli pierwsze piętro ocalało, skrytka istnieje do dziś, na pierwszym piętrze mieszkała babka…

Po godzinie trochę ochłonęłam. Zgadzało się, ten policjant miał rację, zbrodniarz tu był, znalazł sobie azyl, tu przyleciał, przejrzał torbę, dokumenty nie były mu potrzebne, zlekceważył je. Rzucił byle gdzie, trafiło na śmietnik za bieliźniarką. Powiedzieć im o tym…?

Kiedy Bartek wreszcie zadzwonił, byłam już zdecydowana. Powiem, ale nie od razu. Najpierw muszę sama dotrzeć do skrytki na Filtrowej, tam ulokował coś, co nazwał klejnotami rodzinnymi po przodkach. Chcę mieć przodków i chcę mieć po nich obojętne co, mogą być klejnoty. Ktoś tam teraz mieszka, a w mieszkaniu obok przyjaciółka mojej babki, jeszcze żyje i trzyma się nieźle, młodsza była od niej. Jeszcze nie wiem, jak to zrobić, muszę naradzić się z Bartkiem.

Zrobiliśmy to samo co poprzednim razem, pojechał do mnie, odczekałam trochę i wróciłam do domu nieco później. Znów miał zaledwie godzinę wolną, ciągle odwalał robotę. Ostrzegłam, że mogą go dopaść, bo bandzior powie o spotkaniu na Willowej. O ile to można nazwać spotkaniem… Będą mnie pytać, odmówię odpowiedzi, albo może wyznam, że owszem, znam go, ale nic wiem, gdzie się znajduje. Udzielę odpowiedzi fałszywej. Na moje oko jeszcze pełne cztery doby, powiedział, piątego dnia kończymy, potem niech mnie zgarniają, w areszcie się może wyśpię. U ojca moja noga nie postanie, matka ma inne nazwisko. I co z tego, powiedziałam, w pięć minut się dowiedzą, twój ojciec powie.

32
{"b":"100509","o":1}